Liga Europejska. Lech zrzucił łachmany

Nie ma co dłużej kokietować świata fałszywą skromnością, piłkarze Lecha kolekcjonują w Lidze Europejskiej punkty zbyt konsekwentnie, by nie ogłosić, że są zdecydowanymi faworytami do wyjścia z grupy i przetrwania w rozgrywkach do wiosny.

Za trzy tygodnie wystarczy prawdopodobnie zremisować z Juventusem, co wydaje się - choć rywale już na pewno ich nie zlekceważą - misją bezdyskusyjnie wykonalną. Włoskie drużyny grają w Lidze Europejskiej byle jak - w 16 meczach wypociły marne dwa zwycięstwa, na razie żadna (!) nie zajmuje miejsca premiowanego awansem. Słabują i wskutek postępującej zapaści calcio, i wskutek pogardliwego stosunku Serie A do mniej prestiżowych międzynarodowych rozgrywek. To paradoks znany wielu klubom najsilniejszych futbolowo krajów - najpierw stawiają sobie za cel awans do LE, następnie hucznie oblewają jego osiągnięcie, aż wreszcie zachowują się, jakby chciały z LE przy pierwszej okazji czmychnąć. Juventus rzucił w czwartek na Salzburg czterech niemowlaków, którzy w pucharach debiutowali, i wynudził 0:0 po walce - jak komentują sami Włosi - pozorowanej.

Poznaniacy biją zagraniczną konkurencję z werwą i zapałem, więc być może również dlatego ledwie wystają nad strefę spadkową w lidze polskiej. Cierpienia w kraju wynagradzają sobie w europejskich meczach wspaniale - jeśli wyprzedzą w grupie Juve (nawet Juve będące w fazie rekonstrukcji) oraz Manchester City (nawet Manchester City w ewidentnym dołku), osiągną sukces ładniejszy niż Wisła Kraków mknąca przez Puchar UEFA na początku dekady. Wypadną ładniej niż jakikolwiek nasz klub co najmniej od sezonu 1995/1996, w którym Legia dokopała się do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.

Gdybyśmy już chcieli obwołać Lecha firmą prawdziwie europejską, pewnie byśmy przesadzili. Rozsądniej poczekać, aż jego piłkarze nauczą się nie schodzić poniżej pułapu przyzwoitości, i jeśli nawet wycieńczeni pucharowymi popisami przewrócą się niekiedy w lidze, to nie osiądą na dnie ligowej tabeli.

Jeden przełom mentalny już przeżyli. Reagują jak po praniu mózgów u Franciszka Smudy, który lubi przekonywać, że polskie drużyny wypadałyby - mimo mizeroty naszego futbolu - w międzynarodowych konfrontacjach godniej, gdyby nie przystępowały do nich onieśmielone, wręcz zlęknione. Poznaniaków niesie nie tyle nadmierna śmiałość, ile zuchwałość na granicy niepopartej refleksją brawury. Z kim w Lidze Europejskiej się nie mierzą, odnoszę wrażenie, że kopią słabiej niż przeciwnicy. Zarazem jednak widać, że z przewagi rywala albo nie zdają sobie sprawy, albo nie chcą zdawać sobie sprawy. Ich styl ucieleśnia Sławomir Peszko - narwany skrzydłowy, który często prowadzi piłkę bezładnie, jakby dotykał jej głównie przypadkowo, ale wjechać z nią w pole karne umie także wtedy, gdy pola karnego bronią osiłki na co dzień poskramiające awanturników znacznie większych od niego.

Niestety, Peszko jest jedynym obok Bandrowskiego graczem, którego odwagę - i rosnące doświadczenie międzynarodowe - możemy wstrzyknąć do reprezentacji Polski. Lech obcokrajowcami stoi, regularnie wystawia ich ośmiu. I jeśli nadal będzie poruszał się po rynku transferowym mądrze, z importu nie zrezygnuje. Raczej go nasili. Teraz nawet trenera najął zagranicznego, co, nawiasem mówiąc, już tak logiczne się nie wydawało - w przededniu meczu z Manchesterem zakrawało raczej na sabotaż, przecież to Jacek Zieliński zainicjował zwycięski pochód w LE.

Lech stał się dla naszego futbolu zjawiskiem bezcennym, bo unikalnym. Tylko jego piłkarze nie wychodzą w świat skuleni, lecz z wypiętymi torsami, i ratują pozycję ligi w rankingu UEFA, w którym bez poznaniaków Polska utonęłaby w czwartej dziesiątce. W minionych trzech sezonach wygrywali lub remisowali z klubami francuskimi, hiszpańskimi, holenderskimi, angielskimi i włoskimi, ewentualnie rozbijali szwajcarskie (6:0 z Grasshopperem Zurych) czy norweskie (6:1 z Fredrikstadem). Cała krajowa konkurencja razem wzięta wypracowała zaledwie ułamek dorobku Lecha, wyłącznie Lech ma szansę być w najbliższej przyszłości w pucharach rozstawiany.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyciągnie z tabeli tzw. ekstraklasy karkołomnego wniosku, że drużyny wyprzedzające poznaniaków o dziesięć punktów rozbijałyby się po świecie jeszcze zuchwalej. Łatwiej o konstatację, że występ Lecha w następnej edycji europejskich pucharów leży w interesie całego naszego futbolu. Bez niego - awansu poznaniaków - nasza liga wyglądałaby jak łachmaniarz przetrzymujący w piwnicy jedyny strój, w którym wypada wyjść do ludzi. A nawet zrobić wrażenie.

Awans Lecha realny jak nigdy  ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.