RPA 2010. Piłkarski lek na tragedię grecką

Czy dotknięci najgłębszym kryzysem w najnowszych dziejach Unii Europejskiej Grecy są w stanie myśleć o futbolu? Przed chwilą miotali koktajlami Mołotowa, miasta stanęły w ogniu, nikt nie wie, czy nazajutrz nie straci pracy, a zadłużone państwo nie zbankrutuje. Ja skalę dramatu uświadomiłem sobie dopiero wtedy, gdy dowiedziałem się, że dziennikarze, których poznałem na Euro 2004, nie przyjadą na mundial. Nie przyjadą, choć ich piłkarze się zakwalifikowali, a Grecy kochają futbol na zabój.

Kolegów po fachu poznałem, kiedy usiłowałem dociec, kim są, u licha, ci bliżej niezidentyfikowani ludzie, którzy na mistrzostwach kontynentu wygrywają z portugalskimi gospodarzami, eliminują w ćwierćfinale broniącą tytułu Francję, sięgają po złoto. Złoto chyba najbardziej sensacyjne w całej historii futbolu, a jeśli wierzyć bohaterom tamtego turnieju, to wręcz najbardziej sensacyjne - piłkarze powtarzają to z rozkoszą - w całej historii sportu w ogóle.

Pewnie przesadzają, ale Europa doznała wówczas szoku. Faworyta za faworytem kładli gracze anonimowi, odrzuceni na europejskim rynku klubów, czasem - jak bramkarz Nikopolidis - wręcz bezrobotni. Zwyciężali zawsze jedną bramką, z wdziękiem - krytycy powtarzali to po każdym meczu - iście enerdowskim, krępując rywali wywołującą klaustrofobię taktyką. Taktyką redukującą boisko do rozmiarów stołu pingpongowego, wymagającą nieludzkiego skupienia przez 90 min gry i takoż nieludzkiej organizacji. Nigdy nie zapomnę, jak osłupiały Czech Jan Koller opowiadał po półfinałowej porażce z Grekami, że gdziekolwiek by stanął, tam zawsze opadała go chmara przeciwników i zaczął się zastanawiać, czy nie wyszli na murawę w kilkudziesięciu.

Pięknoduchy rozpaczały, że mecze są odpychająco brzydkie, i nawoływały, by w usprawiedliwionym porywie zemsty utopić greckich szaraków w Morzu Egejskim. Działacze UEFA rozpaczali, że turniej opuszczają przedwcześnie kolejne gwiazdy spotów reklamowych, które gasną pod hardym spojrzeniem tajemniczych greckich nieznajomych. To był marketingowy koniec świata. Kto pamięta dzisiaj, że na bohatera turnieju wybrano wówczas niejakiego Zagorakisa? 34-latka, o którego najęcie batalię stoczyły potem prowincjonalna Bologna i jeszcze głębiej prowincjonalne hiszpańskie Levante? Sami Grecy postarali się, by prędko o nich zapomniano. Na poprzedni mundial w ogóle nie awansowali. Na Euro 2008 po pierwszej rundzie żegnaliśmy ich bez żalu, bo torturowali futbolem statycznym, topornym, archaicznym.

Sześć lat temu mówił o Grekach cały kontynent i teraz znów mówi. O Grekach w ogóle. Wysłuchują, że żyli ponad stan, oszukiwali, przez swoją lekkomyślność zagrozili istnieniu strefy euro i w ogóle stabilności całej Unii. Zanim Unia im pomogła - solidarnie, ale też ratując własną skórę - niemieckie brukowce zdążyły zażądać, by pogrążony w gospodarczej śmierci klinicznej kraj wystawił na sprzedać swoje urokliwe wyspy.

Dlatego piłkarze obiecują, że w RPA zrobią wszystko, by rodacy choć na chwilę zapomnieli o rzeczywistości. Kapitan Giorgios Karagounis mówi, że podarowanie im powodów do uśmiechu, to jego obowiązek. Inni gracze opowiadają, jak ludzie podchodzili na ulicy i błagali o coś przyjemnego, bo potrzebują przyjemności bardziej niż kiedykolwiek.

Niestety, w Grecji zmieniło się wszystko z wyjątkiem futbolu. W barażach z Ukrainą było 0:0 i 1:0. Lokalne gwiazdki pozostały lokalnymi gwiazdkami. Przeciętny kibic najłatwiej rozpozna tych sześciu, którzy przetrwali od Euro 2004. Spójrzcie na Fanisa Gekasa, najskuteczniejszego snajpera w eliminacjach - właśnie zleciał z naszym Wichniarkiem i całą Herthą Berlin do 2. Bundesligi, zagraniczne kluby przerzucają go sobie jak gorący kartofel, choć w Niemczech był kiedyś nawet królem strzelców. Tacy ludzie zdobywali złoto ME - szczęśliwcy borykali się z poważnymi kłopotami, pechowców pochłaniała totalna depresja.

Na ławce też bez zmian. Selekcjonerem pozostał Otto Rehhagel, czyli "Król Otto" vel "Rehakles". Tyran, który zaprowadził w rozpuszczonej wcześniej kadrze tzw. ottokrację, ustrój ufundowany na zasadzie: "Wszyscy mają pełną wolność powtarzania na głos moich rozkazów". Najstarszy w RPA, bo niespełna 72-letni, trener, który na MŚ... debiutuje. Uparciuch, którego żadna medialna kanonada, niezależnie od natężenia ostrzału, nie zmusi do wpojenia podwładnym gry nieco śmielszej, bardziej ofensywnej. Tylko po nim na mundialu możecie się spodziewać, że w trudniejszych meczach wystawi pięcioosobową defensywę. Co objaśnia zawsze tak samo: "Nie mam ludzi do innej taktyki".

Rehhagel nasłuchał się, że postępuje źle, ale greccy znajomi - ci, których tym razem nie zobaczę - już kilka sezonów temu pouczyli mnie, że trenerów z jego zasługami się nie dymisjonuje. Że nawet jeśli grę reprezentacji jeszcze spowolni - a niechby i ustawił w defensywie posągi z Akropolu - posadę zachowa dożywotnio, o ile oczywiście zechce. Na greckim rynku pracy nie zna dnia ani godziny nikt z wyjątkiem Rehhagela. Jego gracze do dziś nienagabywani powtarzają, że należy natychmiast postawić mu pomnik. Oni wierzą, że Niemiec znów ich ocali - tym razem przed powtórką wstydu z 1994 roku. Wtedy na swoim jedynym mundialowym występie nie strzelili gola.

I nikogo nie obchodzi, że jeśli Rehhagelowi się powiedzie, to greckiej reprezentacji i tak znów nikt nie polubi.

Paragwaj może stracić Oscara Cardoza ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.