Robert Radwański: Nie dopuszczę do Agnieszki jakiegoś bandziora

- Nie ma w Polsce boomu na tenis? A dlaczego telewizja publiczna promuje skoki narciarskie, które uprawia w Polsce 50 osób, a na świecie może 200? - mówi ojciec i trener sióstr Radwańskich.

Jakub Ciastoń: Agnieszka na razie nie ma chłopaka. Zastanawiał się pan, co będzie, jak w końcu trafi ją strzała amora?

Robert Radwański: Nie dajmy się zwariować. Jeśli to będzie normalny człowiek, to czemu zakładać, że stanie się nieszczęście? Na pewno nie dopuszczę do Agnieszki jakiegoś bandziora. Na razie jest sama, choć z drugiej strony... ciągle siedzi na Facebooku i ją tam atakują różni adoratorzy, czy ona ich atakuje, sam już nie wiem. Na razie to jednak amory wirtualne. Chłopak nie musi jej zaraz odciągać od pracy, może dodatkowo motywować. Tragedii nie będzie. I w ogóle koniec tematu, to są w końcu nasze sprawy intymne.

Tylko w grudniu jesteście w domu w Krakowie. Jak odreagowujecie rok stresów?

- Nadrabiamy zaległości filmowe, chodzimy na spacery po Rynku, odwiedzamy znajomych, nas odwiedzają. Na dalekie wakacje nie jeździmy, no, chyba że do Zakopanego.

Odkąd córki stały się znane, krąg znajomych się powiększył?

- Nie. Nie zaprzyjaźniamy się, nie chodzimy na imprezy, nie udzielamy wywiadów kolorowym pismom. Spotykamy się z ludźmi, których znamy od lat, którzy widzieli to nasze całe utrapienie tenisowe, kiedy nikt o nas nie słyszał. Ludzie z telewizji są zdziwieni, jak odmawiamy. "Jak to, nie chcecie przyjechać do Warszawy?". Odpowiadam, że córki nie będą lepiej grały, jeśli do nich przyjadą. Dziewczyny mają kamery przez cały rok na turniejach.

Da się ukryć przed światem?

- Nie. Ostatnio do Agnieszki w okularach i czapce podszedł w sklepie facet i mówi: "A ja i tak wiem, kim pani jest!". Innym razem jechało za nią pięciu gości w dresach. Wyglądali jak bandziory. Agnieszka się przestraszyła, policję chciała wzywać, a oni wyskoczyli z samochodu i... poprosili o autograf.

Wyjedziecie do Monte Carlo? Rok temu powiedział pan "nie".

- Na razie zostajemy w Krakowie. Oazy podatkowe są trochę przereklamowane. Arantxa Sanchez Vicario musi zapłacić 3,5 mln euro, bo jej zarzucili unikanie podatków. Wiele osób uciekło do Dubaju, który teraz może zbankrutować. Nam się jeszcze opłaca być w Krakowie. Gdyby Ula też weszła do pierwszej dziesiątki, mogłoby się to zmienić. Wtedy się zastanowimy.

Najlepsze i najgorsze momenty sezonu?

- Najlepszy był turniej w Pekinie. Prestiżowy, oglądało go ze 100 mln Chińczyków, Agnieszka doszła do finału, odnosząc największy sukces w karierze. Najgorszy moment był w Los Angeles. Agnieszka i Ula przegrały wtedy w ćwierćfinałach, choć mogły wygrać. Obie strzeliły sobie w kolana. To był dramatyczny dzień, chciałem się pakować i wyjeżdżać. Porażki w I rundach nie bolą mnie tak bardzo, jak mecze, które dało się wygrać.

Gdyby mógł pan cofnąć czas, co by pan zmienił?

- Na pewno swoją wagę (śmiech). A na poważnie to dużym błędem był maraton przed US Open. Agnieszka nabawiła się kontuzji. Nie powinienem się zgodzić na tyle imprez z rzędu, powinienem być bardziej stanowczy. Już do tego nie dopuścimy.

Agnieszka poprawi serwis? Wszyscy ciągle mówią, że musi być lepszy.

- Serwis wynika z siły całego ciała, nie tylko ręki. Agnieszka nie jest fizycznym tytanem, jest raczej filigranowa i nie da się z tym nic zrobić. Choćby siedziała na siłowni cały dzień, nie zaserwuje 210 km/godz., jak Sabine Lisicki czy Venus Williams. Porównajcie sobie obwód uda panny Lisicki i Agnieszki. To potężna baba, tak samo Stosur, która ma rękę niedźwiedzia. Jak na jej warunki fizyczne, serwis Agnieszki nie jest zły.

Jaka była różnica w grze Agnieszki w poprzednim roku i w 2008?

- Doszła presja. Inaczej się gra, jeśli się broni punktów, pozycji w rankingu. Zawodniczki dobrze cię już znają, one czują, że mogą przegrać, a ty, że musisz wygrać. Agnieszka najlepiej wypadła pod koniec sezonu, gdy grała bez presji. Z tyłu głowy miała alibi, że ma kontuzję ręki, i od razu było lepiej. Moim zdaniem osiągnęła w tym roku więcej niż w 2008.

Znacie już kalendarz na 2010?

- Agnieszka znów jest w dziesiątce, więc musi grać obowiązkowo we wszystkich największych turniejach. Czasu wystarczy tylko na jeden mały turniej na pół roku.

Podoba wam się kalendarz WTA? Kończące sezon mistrzostwa WTA w Dausze to była...

- ...antyreklama tenisa. Odbył się za wcześnie, tuż po imprezie w Moskwie, stąd tyle kontuzji. Powinien się zacząć dwa tygodnie później. Trzeba pójść na kompromis, jak się chce mieć zdrowe gwiazdy. Błędem jest też ciągłe przesuwanie się w kierunku do Azji. Ale WTA to prywatna firma, jak ktoś przyjeżdża z walizeczką pieniędzy, to dostaje turniej. Proszę zobaczyć, co się dzieje np. w Niemczech. Bogaty kraj z tradycjami dziś prawie już nie ma imprez. Bez sensu.

Zagracie w tym roku w Warszawie?

- Pan Bóg wybacza, Cracovia nigdy. Tyle mam do powiedzenia.

Czy po zeszłorocznej awanturze o startowe z dyrekcją turnieju, spotkaliście się z niechęcią w Polsce? Ze złym nastawieniem kibiców?

- Z niechęcią zawsze się spotykaliśmy. Wystarczy poczytać fora internetowe. Ale wtedy to był systematyczny atak na nas przy użyciu także mediów. Nasze stanowisko się nie zmieniło. Polskie tenisistki powinny być beneficjentami turnieju rozgrywanego w Polsce, nie na odwrót. Jeśli turniej jest we Francji, to oczkiem w głowie organizatorów są Francuzi, jeśli w Ameryce, to Amerykanie. Dlaczego Polacy nie robią turnieju dla Polaków? W czołowej dwudziestce piątce rankingu mamy teraz kilka Polek i polonusek. Organizatorzy powinni stawać na głowie, żeby ściągnąć je, a nie zagraniczne gwiazdy. W Gdyni na Pucharze Federacji nie było wolnych miejsc na meczu Polska - Japonia. Największym przegranym są kibice.

W lutym Polki w Pucharze Federacji zagrają w Bydgoszczy z Belgią, czyli Kim Clijsters. Mamy szansę?

- Pewnie. Ale poza stroną sportową ważna jest też marketingowa. Wreszcie Polski Związek Tenisowy ma produkt na wysokim poziomie i może pomóc samemu sobie zarobić trochę pieniędzy na sponsorach. Reprezentacja może być magnesem dla nowych lobbystów. Dotychczas tenis nie miał do nich szczęścia. Przypominam, że pan Chlebowski też się kręcił przy tenisie.

Bardzo zdenerwowało was anulowanie kary za doping dla Belgijki Yaniny Wickmayer, która wzmocni ekipę rywalek.

- Po co są przepisy, sikanie do probówek, skoro i tak można być bezkarnym? Belgijska federacja ją ukarała, potem belgijski trybunał oczyścił, bo uwierzył, że trzy razy zapomniała podać miejsca pobytu przypadkowo. I dziewczyna, cały rok unikająca kontroli, gra dalej.

Dlaczego sukcesy Agnieszki nie wywołały boomu tenisowego?

- A dlaczego telewizja publiczna promuje skoki narciarskie, które uprawia w Polsce 50 osób, a na świecie z 200? Dlaczego promuje rowery górskie, które może uprawia więcej osób, ale są bardzo niebezpieczne dla zdrowia? Jak się wchodzi w Polsce na sportowy portal, to tenis jest na samym końcu albo nie ma go wcale.

Przesadza pan, media poświęcają tenisowi znacznie więcej miejsca niż kiedyś.

- Wciąż za mało. Żeby był mocny tenis, potrzeba też klubów, a u nas kluby likwiduje się pod budowę apartamentowców. Wszystko idzie na piłkę nożną. To największy rak, jaki toczy polski sport. Pożera wszystko dookoła, sekcje, dyscypliny, a sama niewiele z siebie daje w zamian. Z drugiej strony, amatorów grających w tenisa jest w Polsce więcej niż kiedyś. Ale to się nie przełoży na sport profesjonalny.

Co musiałoby się stać, żeby Radwańskich było w przyszłości dwadzieścia?

- Musi być silna klasa średnia, która przestanie jeździć na narty i na ciepłe wyspy, a zacznie inwestować w dzieci. W sport - jako metodę wychowania, sposób życia, tak jak się robi na Zachodzie. To ryzyko, żeby wyhodować zawodową tenisistkę, trzeba zainwestować kilkaset tysięcy złotych. Przez dziesięć lat nic się nie zarabia i nie ma gwarancji powodzenia. To nie jest na początku łatwy kawałek chleba, a w Polsce ludzie lubią drogę na skróty.

Nienawidzi pan piłki nożnej, a jakie sporty pan lubi?

- Zespołowe - piłkę ręczną, siatkówkę. Rugby jest bardzo porządnym sportem, z pozoru brutalnym, ale opartym na współpracy grupy.

W sprawach sponsorskich coś się zmieniło? Agnieszka i Ula wreszcie podpiszą kontrakt na stroje sportowe?

- Rozpoczęliśmy wstępne rozmowy z agencją menedżerską Octagon. Ale to pierwsza runda, do dwunastej jeszcze daleko.

To byłby przełom, dotąd nie rozmawialiście z agencjami.

- Bo firmy menedżerskie zakładają, że każdy jest idiotą. Gdybym opublikował oferty, jakie dostałem, byłby śmiech na sali. Te firmy żerują na tym, że ludzie nie mają czasu, nie znają się. Kiedyś wszyscy radzili sobie bez nich, dopiero na początku lat 90. ktoś wymyślił, że można wyrwać dodatkowe pieniądze. Wziąć prowizję od firmy odzieżowej i prowizję od zawodnika. Dla mnie zawodowy sport to ciężka praca, 10-15 lat ciężkiej harówy. Jak nagle pojawia się pan z brzuszkiem i mówi, że on będzie z tej ciężkiej pracy zabierał mi 20 proc., to ja się nie godzę. Z Octagonem rozmawiamy o bardzo specyficznym kontrakcie. Mamy niezależność finansową, udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie utrzymać się w dziesiątce bez pomocy. Nasza pozycja negocjacyjna jest silna. Liczymy na ich elastyczność.

Cele na 2010 r.?

- W przypadku Agnieszki obrona tego co jest, a potem awans do piątki na świecie. Ula powinna awansować do dwudziestki.

Jak z ręką Agnieszki po zabiegu chirurgicznym?

- Coraz lepiej. Rehabilitacja jest trudna, bo cały czas gramy. Nadrabiamy stracone trzy tygodnie po zabiegu. Ale wszystko okaże się dopiero na turniejach w Sydney i Melbourne. Gra na poważnie to nie trening. Trzeba trzymać kciuki, żeby wtedy nie bolało.

Nowe stroje tenisistów, a Radwańska ciągle czeka ?

Copyright © Agora SA