Co da się wykombinować, by uniknąć klapy na Euro 2012

Reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać. Jeśli jednak darmozjady z PZPN upierają się przy Polaku, naturalnym kandydatem powinien być Franciszek Smuda. Rodaków bije sukcesami, nad Leo Beenhakkerem ma niebagatelną przewagę - nikt mu nie zwróci uwagi, że jest zgrzybiałym starcem.

Nikt też trenerowi nie zaleci, czego Holender w czarująco dowcipnej polskiej prasie doświadczył, eutanazji. I nie ma znaczenia, że wiekiem obaj panowie różnią się tylko trochę, że obaj urodzili się w latach 40.

Znaczenie ma paszport. Fundamentalne. Jeszcze zanim drużyna się Beenhakkerowi rozlazła i odwlekała, sunąc w tempie karawanu, kapitulację w eliminacjach do mistrzostw świata, obce papiery budziły nienawiść. Latem 2006 r. rozjuszony nominacją dla Holendra Grzegorz Lato rzucił do dziennikarzy: - Macie, co chcieliście! A teraz my będziemy was jeb...!

Obecny szef PZPN - wówczas członek zarządu - miał nadzieję, że Beenhakker okaże się dennym trenerem i nasi piłkarze będą przegrywać.

Zeszłej jesieni ci ostatni słyszeli już na własne uszy, jaki ubaw mieli z ich pokracznych zagrań związkowi działacze zadający szyku na trybunie honorowej. I jakie rozanielenie na ich rozchichotanych twarzach wywołał remis w meczu ze Słowenią.

Oczywiście za granicą dałoby się wytropić fachowca

bardziej kompetentnego niż Beenhakker,

przytomny prezes PZPN wszcząłby intensywne poszukiwania, może nawet sekretne pertraktacje, wiele miesięcy temu. I np. spróbował nająć osobnika charyzmatycznego, lecz mniej apodyktycznego, mniej mentorskiego, mniej drażniącego pysznym demonstrowaniem swej wyższości, którą daje mu lepsze pochodzenie. Siatkarskim zarządcom chyba się udało - skonfliktowanego z całym światkiem Raula Lozano zastąpił koncyliacyjny i łagodny Daniel Castellani, którego lubią, przynajmniej na razie, wszyscy.

W normalnych okolicznościach rozglądalibyśmy się za nowym selekcjonerem uważniej niż kiedykolwiek wcześniej, troskliwie byśmy obracali w palcach każde CV, podejmowali decyzję po namyśle głębokim jak rozżalenie klęskami kadry ze Słowenią czy Wisły Kraków z estońską Levadią. Tym razem, jeśli na Euro 2012 nie chcemy się zapaść się ze wstydu pod murawę, pomylić się przecież nie wolno. Pojękiwanie, że naszych fajtłap nie ocaliłby nawet tandem Capello - Mourinho, i wpychanie ich w łapska byle Stefka Burczymuchy nie ma sensu. Kadra zawsze potrzebuje możliwie najlepszego selekcjonera. Zwłaszcza kadra sklecona z kopaczy niedorozwiniętych mentalnie, taktycznie, technicznie i atletycznie.

Niestety, skrupulatnego przebierania w całej puli dostępnych trenerów nie będzie. Logika działacza jest nieubłagana - skoro splajtował koncept Beenhakkera, to splajtowała cała niepolska myśl szkoleniowa. Dość zagracania reprezentacyjnej szatni, nigdy więcej importowanego trenerskiego fajansu na salonach przy Miodowej. Ich bywalcy już za PRL-u pojęli, że zachodni imperializm to nasz najgroźniejszy wróg.

Triumfalny powrót swojskiego selekcjonera daje przynajmniej nadzieję na wyższy odsetek ludzi ze środowiska pragnących sukcesu kadry. Na zjednoczenie wokół drużyny, która może wygrać więcej niż mecz - wojnę o splamiony honor polskiego trenerstwa.

Franciszek Smuda powinien być kandydatem naturalnym. Jako jedyny znajdował zaufanie wszystkich okolicznych potentatów, od Widzewa, przez Legię i Wisłę, po Lecha. Umie natchnąć do gry bezkompromisowej, wymusza na piłkarzach umieranie za punkty po ostatnią sekundę walki, gwarantuje mecze z przygodami. Laptop służy mu ponoć za podstawkę do herbaty, co ujmuje wielu kolegów po fachu. Lubi powtarzać, że Polacy

przegrywają wskutek swych kompleksów,

co brzmi niewiarygodnie, prawie kuriozalnie, lecz znajduje potwierdzenie w trenerskim bilansie Smudy.

Smuda o wyborze selekcjonera: Wolę o tym nie myśleć W europejskich pucharach nie skompromitował się, co u nas rzadkie, nigdy. Jeśli bezdyskusyjnie przegrywał, to z przedstawicielami najsilniejszych lig, od czasu do czasu wbijając trzy gole samej Barcelonie. A remisował bądź wygrywał mecze z całą kupą nie byle jakich firm - Broendby Kopenhaga, Borussią Dortmund, Steauą Bukareszt, Udinese, Parmą, Hajdukiem Split, Interem Mediolan, Deportivo La Coruna, Feyenoordem. Naprawdę ładna dziesiątka, można z niej przyrządzić smaczną miksturę na leczenie polskich kompleksów. No i dochrapał się Smuda Ligi Mistrzów. Czasy nowożytne trenerskiego autochtona z okazalszą listą łupów nie znają.

Nie tylko ze względu na jego niekonwencjonalną polszczyznę wolno byłoby naznaczyć Smudę złowrogim tytułem selekcjonera zagranicznego, w końcu nauki pobierał on, co również znamienne, u Niemca. Na szczęście wytrenowany przez lata system psychicznych zabezpieczeń chroni mózg Jerzego Engela i jego świty przed zniżaniem się do analizy niuansów, które zakłóciłyby harmonię ich wizji świata. Przyjemniej zdiagnozować, że na polskich boiskach tłoczą się futbolowi bliźniacy Marcina Gortata (koszykarz, wicemistrz NBA) lub Mariusza Wlazłego (siatkarz, wicemistrz świata).

Nie tłoczą się, dorośleją raczej kolejni biedacy wyuczeni na ofermowate wyroby piłkarzopodobne. I tego procederu prędko nie zdusimy. Z grubsza wiadomo, co przedsięwziąć, żeby polska kopanina przestała wreszcie cuchnąć amatorszczyzną, boiskowym umartwianiem się, tanim bazarem, pryczą z kryminału. Nie wiemy jednak, jak osuszyć ją z elementu. Ludzkiego. Począwszy od bezkarnych hersztów, skończywszy na szeregowych żołnierzach i kuchcikach.

Do roku 2012 w naszej piłce ani drgnie. Rząd nie zaryzykuje interwencji, zawsze ulegnie szantażowi FIFA czy UEFA, byle nie stracić Euro, którego przydzielenie uznaliśmy przez aklamację za najbardziej prestiżowe docenienie potęgi polskiego narodu w całej jego tysiącletniej historii. Na obecnym etapie degrengolady możemy co najwyżej cierpliwie czekać. Niech urosną stadiony, niech mnożą się "orliki", niech rzeczony element wytępi biologia, niech inwestujący w kluby - przecież prywatne firmy - zechcą ścigać Europę.

Co możemy wykombinować - używając czasownika kluczowego dla opisu podstawowej aktywności PZPN - żeby na Euro 2012 wystawić

w miarę normalną drużynę piłki nożnej?

Przede wszystkim natychmiast usunąć wszystkich graczy, którzy ze względów metrykalnych nie rokują nadziei na utrzymanie przyzwoitej formy jeszcze przez trzy lata. Futbolowe kariery się dziś wydłużają, ale polscy gracze zachowują zazwyczaj żywotność z poprzedniej epoki, co nakazuje wnikliwie zanalizować przypadki Michała Żewłakowa, Mariusza Lewandowskiego i innych graczy urodzonych w latach 70. Kto sportowo gaśnie, nie powinien wybłagać już ani jednego powołania. Nawiasem mówiąc, nierozsądnie brzmi też pomysł sadzania na ławce selekcjonera tymczasowego - szkoda marnować mecze z Czechami i ze Słowacją - ostatnie, w których rywale Polaków będą grali serio lub prawie serio.

W następnych grozi nam złudne i zgubne poczucie siły. W sparingach najlepsi piłkarze stawiają na relaksujący styl gry bądź wykręcają się od nich coraz bardziej groteskowymi wymówkami, wystarczy wspomnieć utyskiwania trenera Greków, który po towarzyskiej porażce w sierpniu zdumiewał się, że Polacy zasuwali, jakby naprawdę zależało im na wygranej. Dlatego musimy dobierać przeciwników roztropnie, niekoniecznie wedle zaleceń Andrzeja Placzyńskiego z firmy Sportfive, za wszelką cenę szukając sparingpartnerów z klasą - skoro Estonię stać, by sprawdzić się z Brazylią, to i nam nie wypada wytrzymywać bez meczu z "Canarinhos" od 12 lat.

Okoliczności skazują nas też zapewne na dalsze żebranie o ratunek u obcokrajowców. Nieważne, czy ich polskość uzasadnimy genetycznie (Obraniak), czy zasiedzeniem w stolicy (Olisadebe, Roger). To metoda najprymitywniejsza, na granicy oszustwa, która zmieści się wyłącznie w cynicznym, nieestetycznym, skrajnie pragmatycznym postanowieniu, że uciekamy się do nadzwyczajnych środków w nadzwyczajnym celu - uniknięcia spektakularnej klapy na Euro 2012. W naszej lidze wybijają się Arboleda, Marcelo, Choto czy Astiz (niektórzy grają dla swoich krajów), tymczasem młodych polskich obrońców ich klasy nie znajdziemy. I nie łudźmy się, że jutro znienacka wbiegną na nasze boiska. Nie wspominając o boiskach zagranicznych.

Kolejną misją niemożliwą powinien pokierować albo obcokrajowiec, albo Smuda. Ale wyroki z Miodowej pozostają niezbadane, Stefan Majewski też dybie na kadrę. Puchar Polski zdobywał niejeden. Z Amicą Wronki, z której usuwał nawet niejakiego Ryszarda F., dla przyjaciół "Fryzjera" - co budujące, podejrzewanie kogoś w naszej piłce o uczciwość to rarytas. Nie wiemy tylko, czy grasujący na telefonicznych łączach z sędziami "Fryzjer" nie pomógł aby Amice zwyciężać.

Copyright © Agora SA