Lindsey Vonn dla Gazety i Sport.pl: Wyszłam za mąż, to wygrywam

- Jestem optymistką. W sporcie nie odniesiesz sukcesu, jeśli wszystko cię denerwuje, a trening to udręka. Łatwiej harować z uśmiechem na ustach - mówi liderka alpejskiego Pucharu Świata, Amerykanka Lindsey Vonn.

Lindsay Vonn znów wygra alpejski Puchar Świata ?

Jakub Ciastoń: Urodziła się pani w Minnesocie. To stan, gdzie właściwie nie ma gór. Jak to się stało, że zaczęła pani uprawiać narciarstwo?

Lindsey Vonn: Minnesota słynie z ostrych zim, ale, nie licząc kilku pagórków, jest płaska jak stół. Zdecydowało to, że mój tata i dziadek pasjonowali się sportem. Zabierali mnie na łyżwy, grałam też w piłkę nożną, a gdy miałam siedem lat, zaczęłam zjeżdżać po pagórkach na nartach. Dla małej dziewczynki to były w końcu duże góry [śmiech]. Narty spodobały mi się najbardziej. Gdy zaczęłam odnosić pierwsze sukcesy, rodzice zdecydowali, że warto we mnie zainwestować. Przeprowadziliśmy się do Vail w Kolorado.

Kiedy zdała pani sobie sprawę, że narciarstwo będzie sposobem na życie?

- Gdy miałam dziewięć lat, spotkałam Picabo Street. Przyjechała wręczać nagrody na zawodach dla dzieci, w których startowałam. Picabo była wtedy najlepsza w USA. Zdobyła właśnie medal na MŚ. Opowiadała o podróżach po Europie, o tym, że jeśli kochasz narty, warto pracować ciężko i zostać zawodowcem. Zainspirowała mnie. Chciało mi się trenować, bo chciałam być taka jak ona.

Efekty są takie, że niedawno została pani najbardziej utytułowaną alpejką w USA. Wyprzedziła pani już nie tylko Picabo Street, ale też Tamarę McKinney, która w latach 80. triumfowała w PŚ 19 razy.

- Nigdy nie spodziewałam się, że mogę kiedyś pobić jej rekord. Jestem bardzo dumna.

Czy miała pani w młodości inne wzory. Kogoś z Europy?

- W amerykańskiej telewizji nigdy nie było relacji z narciarstwa. Okazję do oglądania gwiazd z Europy miałam tylko w czasie igrzysk olimpijskich. Zapamiętałam niesamowitych w tamtym czasie Norwegów Kjusa i Aamodta.

"To smutne, gdy twoje sukcesy właściwie nie są zauważane w ojczyźnie" - powiedziała pani w jednym z wywiadów rozgoryczona niskim zainteresowaniem rodaków.

- Amerykańscy alpejczycy są znacznie bardziej popularni w Europie niż w Stanach. W zimowych sportach znacznie bardziej rozpoznawalni są u nas uczestnicy X-Games, np. snowboardziści. Shaun White odwiedził nas kiedyś w Park City, co wywołało poruszenie na ulicy. Sąsiedzi byli w szoku, że obok nich mieszkają ludzie, którzy... znają Shauna White'a! Ale ostatnio coś się ruszyło. Od igrzysk w Salt Lake City jesteśmy na fali wznoszącej. Sukcesy odnosił Bode Miller, Julia Mancuso, Ted Ligety i ja. Zainteresowanie rośnie.

Od dwóch lat nie ma na panią mocnych w PŚ. Co się zmieniło?

- Wyszłam za mąż! Nie żartuję, to było decydujące. Od dwóch i pół roku Thomas jest ze mną właściwie cały czas, pełni funkcję trenera. To pomaga, gdy masz stale koło siebie najbliższą osobę. Wszystko staje się prostsze. Thomas jest byłym narciarzem, ma doświadczenie, które pomaga nam wszystko na spokojnie przygotować. Zajmuje się m.in. rozpracowaniem taktycznym tras. To rzecz, na którą wcześniej nie zwracałam dużej uwagi. Żeby wygrać, musisz wiedzieć, które bramki są kluczowe, gdzie trzeba zwolnić, a gdzie można jechać ryzykowniej. Thomas ma świetne wyczucie.

Ale mocno postawiła pani też na przygotowanie fizyczne.

- W ostatnich trzech latach znacznie więcej czasu spędzam na siłowni. Kiedyś pod koniec zjazdu łapałam się za uda, tak bardzo bolały ze zmęczenia. Teraz nie ma dla mnie trudnych tras. Przygotowanie fizyczne jest ważne, ale nastawienie mentalne też. Jestem optymistką. W sporcie nie odniesiesz sukcesu, jeśli wszystko cię denerwuje, a trening to udręka. Łatwiej harować z uśmiechem na ustach. To moja filozofia.

Zdobyła pani złote medale w zjeździe i supergigancie na lutowych MŚ w Val d'Isere, ale potem zraniła pani kciuk o stłuczoną szyjkę butelki od szampana. Żałuje pani, że poszła na imprezę?

- Niczego nie żałuję. To był nieszczęśliwy wypadek. W gigancie nie wystartowałam, ale trudno powiedzieć, czy straciłam szansę na medal. Ta konkurencja najmniej mi pasuje. W slalomie miałam specjalny opatrunek i po pierwszym przejeździe byłam druga. Nie zdobyłam medalu, bo w drugim popełniłam techniczny błąd i straciłam równowagę. Ale nie miało to nic wspólnego z wypadkiem.

Jak wyglądają pani przygotowania? Ile dni w roku jest pani poza domem?

- Około 300. Trenuję w Kolorado, w Chile, ale też w Europie. Mam stałą bazę w Kirchbergu w Austrii. Spędzam tam więcej czasu niż w Park City. Dlatego, gdy sezon się kończy, nie marzę o słońcu i plaży, tylko by wreszcie wyspać się porządnie we własnym łóżku!

We wszystkich rozmowach podkreśla pani swoją pasję dla prędkości.

- Kocham prędkość. Ona podoba mi się najbardziej w narciarstwie. Nigdy się nie bałam na stoku, właściwie niczego się nie boję. Nie wiem, skąd się to wzięło. Narciarstwo jest dwa razy szybsze niż 20-30 lat temu, ale ja się już wychowałam na prędkościach przekraczających 100 km/godz. To dla mnie normalka.

Nie boi się pani wypadków? Aksel Lund Svindal pauzował prawie rok, Daniel Albrecht trzy tygodnie był w śpiączce...

- Jasne, że kiedy widzisz potworny upadek, to ciarki przechodzą po plecach. Sama miałam kilka groźnych wywrotek, m.in. na igrzyskach w Turynie. To nieprzyjemne, ale nigdy nie działało na mnie negatywnie, jako blokada. Nasz sport jest ekstremalny, ale jeśli jesteś dobrze przygotowany i silny, powinieneś uniknąć wypadków. A jeśli się nawet zdarzą... trudno, trzeba walczyć dalej.

Wygrywa pani w zjazdach, ale też w slalomach. Dlaczego tak niewielu narciarzy umie połączyć najszybszą konkurencję z najbardziej techniczną?

- Wszyscy o to pytają, a ja nie wiem, jak dobrze odpowiedzieć. Na pewno łatwiej jest tym, którzy karierę zaczynają od porządnego przygotowania do slalomu. Do dobrej techniki zawsze łatwiej dołożyć prędkość niż odwrotnie. Tak jest ze mną, tak było z Anją Paerson, Janicą Kostelić, czy z Bode'em Millerem. Reszta to wyłącznie kwestia ciężkiej pracy. Żeby być wszechstronnym, musisz harować cztery razy więcej, bo prowadzisz osobny trening do każdej konkurencji. Musisz też mieć cztery razy więcej sprzętu, bo przecież do każdej konkurencji masz inne narty. Generalnie, masz cztery razy mniej czasu i tracisz na wszystko cztery razy więcej energii od innych. Ale jeśli się uda, czujesz cztery razy większą satysfakcję.

Uchodzi pani za najbardziej lubianą alpejkę, taką "dziewczynę z sąsiedztwa". Mówi tak m.in. Niemka Maria Riesch, z którą walczy pani o Kryształową Kulę.

- Lubię ludzi, może dlatego oni też lubią mnie. Z Marią znam się od lat. Startowałyśmy razem w zawodach juniorskich. Odwiedzała mnie jeszcze w Minnesocie, a ja do dziś często mieszkam u niej w Garmisch, gdy jestem na zawodach w Niemczech. Spędzamy razem czas, chodzimy do restauracji, a jej mama robi mi nawet czasem pranie (śmiech). Dzięki Marii nauczyłam się świetnie mówić po niemiecku. To super dziewczyna, nie mamy przed sobą tajemnic. Tak się złożyło, że w tym roku walczymy o zwycięstwo w PŚ. Na stoku nie ma sentymentów, lubimy ze sobą rywalizować, ale jeśli to Maria ze mną wygrywa, łatwiej mi przełknąć porażkę.

Skąd wzięło się pani przezwisko "The Don"?

- Wszystko przez Bode'a Millera. Graliśmy w kręgle w Innsbrucku. Bode wpisywał nazwiska do komputera wyświetlającego wyniki. Przy moim się pomylił i zamiast "Kildow", a tak nazywałam się przed ślubem, wpisał "Kildon". No i miał potem zabawę przez cały wieczór. Tak już zostało.

Miller przebąkuje o zakończeniu kariery...

- Bode zawsze chodził własnym ścieżkami. Na stoku i w życiu. W tej sprawie wiem tyle, co pan.

PŚ bardzo by stracił bez niego, był najbarwniejszą, ale też najbardziej kontrowersyjną postacią...

- Przede wszystkim jest fantastycznym sportowcem i głównie dlatego mam nadzieję, że będzie się jeszcze ścigał.

Czy ciągle ma pani krowę, którą kilka lat temu dali pani organizatorzy zjazdu w Val d'Isere?

- Tak, Olympia mieszka u znajomych farmerów w Austrii. Francuzi przekazali krowę, a potem chcieli ją zabrać, mówiąc, że to był tylko taki symbol. Nie zgodziłam się! Olympia ma już dwójkę dzieci, a teraz znów jest w ciąży. Odwiedzam ją zawsze, gdy jestem w Kirchbergu.

Słyszałem, że jest pani fanką tenisa?

- W telewizji staram się oglądać przynajmniej Wielkie Szlemy, ale też grać. Urozmaicamy tak treningi. Jestem fanką Rogera Federera. To wielki sportowiec, ale jednocześnie bardzo skromny. Ściskam za niego kciuki.

Była pani kiedyś w Polsce? Zna pani sportowców z naszego kraju?

- Niestety. Znam tylko dziewczyny, które startują w PŚ. Wybaczcie, że nie pamiętam imion, ale wszystkie są bardzo sympatyczne.

Lindsey Vonn

25 lat. Najlepsza obecnie alpejka świata. Od początku kariery wygrała 20 zawodów PŚ. Dwukrotna złota (Val d'Isere 2009) i dwukrotna srebrna (Are 2007) medalistka MŚ w zjeździe i supergigancie. W zeszłym roku wygrała klasyfikację generalną PŚ jako pierwsza Amerykanka od czasów Tamary McKinney (1983). Niemal na pewno obroni tytuł. Na cztery zawody do końca sezonu ma ponad 300 pkt przewagi nad rywalkami. W tej edycji wygrała już siedem zawodów PŚ, na podium stawała aż 14 razy.

Bode Miller wycofuje się w Pucharu Świata - czytaj dlaczego ?

Copyright © Agora SA