Liga Mistrzów. Ostatnie tchnienia Diabłów

Sezonu nie ocalą już piłkarze Manchesteru United na pewno. Mogą tylko uchronić się przed najbardziej spektakularnym upadkiem, jaki zna nowożytny futbol. O ile w ogóle mają na to ochotę. Rewanżowy mecz z Olympiakosem Pireus na żywo w środę od godz. 20.45.

Owszem, katastrofy się zdarzają. Na ostatnich mistrzostwach świata broniący tytułu Włosi odpadli od razu, osiadając na dnie tabeli słabiutko obsadzonej grupy - ale mundial od mundialu oddziela cała epoka, złota drużyna obumarła na długo przed turniejem. W tej samej grupowej fazie z poprzednią edycją Ligi Mistrzów rozstała się Chelsea, również broniąca trofeum - ale londyńscy piłkarze triumfowali potem w Lidze Europejskiej, przyzwoicie spisywali się też w rozgrywkach krajowych.

Spadanie Manchesteru nie jest rozciągnięte w czasie. Manchester stoczył się z dnia na dzień, choć utracił tylko pojedynczego człowieka, Alexa Fergusona - kadrę, choć z gasnącymi w oczach obrońcami Vidiciem i Ferdinandem oraz zaniedbanym środkiem pomocy, nawet wzbogacił gwiazdką Marouanem Fellainim i supergwiazdą Juanem Matą. I nie zbiedniał, jak porzucony przez Berlusconiego Milan, inna zwijająca się w boleściach wielka firma. Przeciwnie, na wspomniany duet nowych piłkarzy rzucił 77 mln euro.

Manchesterowi, jeśli piłkarze nie wezmą dziś w 1/8 finału Ligi Mistrzów odwetu za porażkę w Pireusie 0:2, nie zostanie już na pocieszenie nic. Niemal na pewno zleci z podium angielskiej Premier League, na której utrzymywał się od 1992 r. Z Pucharu Ligi wykopał go Sunderland. Z Pucharu Anglii - Swansea. Dzieła zniszczenia może dopełnić Olympiakos. Średniak z obrzeży wielkiego futbolu. Do ćwierćfinału LM wpuszczony raz, 15 lat temu.

To wszystko dzieje się w klubie, który w bardzo mocnej piłkarsko Anglii panował ostatnio absolutnie. Albo zdobywał mistrzostwo (pięciokrotnie), albo wicemistrzostwo (dwukrotnie) - przy mikroskopijnej przewadze lidera.

Jeszcze parę chwil temu w rewanżu z Olympiakosem fani wyczekiwaliby kolejnego niezapomnianego wieczoru, podczas którego rozsierdzony Manchester United przypomina światu o swej wyjątkowości i wygrywa tym efektowniej, im bardziej zdaje się przegrany. Drużyna Fergusona odrabiała większe straty, w krótszym okresie niż pełne 90 minut, w starciach z potężniejszym przeciwnikiem.

Dziś trwa raczej czekanie na wyrok. Skazujący na karę główną - wygnanie ze wszystkich rewirów futbolu, w których toczy się rywalizacja o wielką stawkę. Nikt już nie rozważa, jak grać, MU znalazł się w totalnej, rozpaczliwej defensywie. Klub musi zaprzeczać doniesieniom, jakoby Ryan Giggs - postać w szatni monumentalna - agresywnie natarł na trenera Davida Moyesa po niedzielnej klęsce 0:3 z Liverpoolem. Robin van Persie - gwiazda minionego sezonu - musi prostować własne skargi, że podczas meczu w Pireusie partnerzy wpychali się tam, gdzie biegać wolałby on, i wyraźne sugestie, że czuje się taktycznie wyizolowany. A trener wspomnianego Liverpoolu, również debiutujący w renomowanej firmie Brendan Rodgers, zdumiewa się, że Moyes publicznie mianował jego piłkarzy faworytami szlagieru. "Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział w Liverpoolu. Nawet gdybyśmy leżeli na dnie ligi. Stadion Anfield to stadion Anfield. Tu zawsze idziemy po wygraną".

Wszystkie te incydenty okradają Moyesa z autorytetu. A raczej z jego resztek, bo to trener kompletnie spłukany - zwłaszcza gdy staje przed piłkarzami, którzy nawet oddychali w rytmie narzucanym przez poprzedniego szefa.

Dziś każdego dnia wysłuchują od komentatorów, że obecny szef żadnym gestem nie zdradza, by pojmował, na czym polega sprawowanie władzy nad wielką drużyną. I czytają, że za podwładnych chciał ich mieć pominięty przez Fergusona José Mourinho (jest liderem ligi w Chelsea), nie było szans na zatrudnienie Pepa Guardioli (szaleje w Bundeslidze z Bayernem), bardziej nadawałby się na ich szefa Carlo Ancelotti (szaleje w lidze hiszpańskiej z Realem Madryt). Wszędzie trawa jest bardziej zielona, nad Old Trafford można już tylko odprawiać pogrzebowe obrzędy, znikąd nadziei.

Ewentualne pobicie Olympiakosu byłoby powiewem wspaniałej przeszłości. Może nie punktem, lecz przynajmniej punkcikiem zaczepienia. Czymś, do czego Moyes mógłby się odwoływać. Na razie brzmi po kolejnych porażkach głupio lub dołująco, czyli tak, jak brzmi każdy trener świata, który staje się ucieleśnieniem klęski. Im częściej uspokaja, że wie, dokąd zmierza, tym częściej wygląda na bezradnego, pozbawionego planu i posłuchu - tylko grupa patologicznie niezdyscyplinowana podarowuje rzuty karne seryjnie i w sposób, w jaki manchesterczycy podkładali się w niedzielę Liverpoolowi.

Czy szatnię na Old Trafford zaludniają już niemal wyłącznie piłkarze świadomi, że zaraz wyjdą z niej na zawsze, oraz zbyt zniechęceni trenerskim uwiądem, by wykrzesać z siebie krańcowy mentalny i fizyczny wysiłek? Nie tyle z premedytacją grający przeciw Moyesowi, ile grający obok Moyesa, mimowolnie tęskniący za zamknięciem tego etapu w życiu i otworzeniem nowego? Niemal każdy ważniejszy mecz "Czerwonych Diabłów" wygląda jak ostatnie tchnienie, niemal każda seria gier w lidze angielskiej wywołuje kolejne ponure konstatacje typu: Mourinho wiedział, dlaczego Matę oddaje, Moyes nie wie, po co go wziął. Konanie.

Wyeliminowanie Olympiakosu - na początek - jest niezbędne, by zyskać choć maleńki strzępek uzasadnienia dla ewentualnej decyzji o sławnym "daniu nowemu trenerowi czasu". Inaczej trwanie przy Moyesie będzie wyglądało jak akt poświęcenia w imię tradycji, po którym kibice także najbliższe lato spędzą w nastroju kapitulacji.

Zostań ekspertem Z czuba na mundial, relacjonuj z nami mecze ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.