NBA. Finały lepsze od ery Michaela Jordana

Miami Heat i San Antonio Spurs zadają sobie potężne ciosy. Po każdym wstają. Teraz, aby zdobyć tytuł w NBA, trzeba wygrać jedno decydujące starcie. Transmisja w Canal+ Sport o 3 w nocy z czwartku na piątek

To mój 22. finał NBA oglądany na żywo. W sumie widziałem ponad 100 spotkań o tytuł. Wtorkowe, w którym Heat pokonali Spurs 103:100 po dogrywce, było najlepsze. Do jordanowskiej ery i triumfów Chicago Bulls sam wracam z nostalgią, wspominam świetne mecze, obrazy z Michaelem Jordanem w roli głównej zostaną w głowie na zawsze, ale takiego natężenia emocji w tak ważnym meczu, takiej eksplozji gwiazd i tak niesamowitych rzutów nie pamiętam.

Spurs 28 sekund przed końcem prowadzili 5 punktami i ochroniarze szykowali już żółte taśmy, by odgrodzić na parkiecie miejsce do dekoracji mistrzów. Zaczęto przygotowywać podium dla gości.

- Widzieliśmy to, ale gra się do końca - powiedział potem LeBron James, lider Heat. - Wkurzyłem się - dodał jego kolega Chris Bosh.

5 sekund przed końcem Ray Allen, rekordzista NBA pod względem celnych rzutów za trzy, trafił z prawego narożnika. Był to rzut na wagę remisu, dogrywki i - jak się później okazało - zwycięstwa. Ten rzut przedłuża szanse Heat na drugi tytuł z rzędu i być może - okaże się to po siódmym spotkaniu - zmieni perspektywę, z jakiej będziemy po latach oceniać karierę Jamesa. Bo oglądając grę 28-letniego skrzydłowego, nie sposób uciec od pytania: jest wielkim liderem czy "tylko" znakomitym zawodnikiem? Różnica znacząca.

Mistrz NBA sprzed roku, czterokrotny MVP sezonu mimo tych osiągnięć wciąż musi udowadniać, że jest przywódcą drużyny, którą na swoich barkach niesie ku sukcesom. Dwa finały przegrał (w 2007 i 2011 r.), trzecia porażka podałaby w wątpliwość jego klasę. Musi stawiać czoło nadzwyczajnym oczekiwaniom. We wtorek James zaliczył triple-double, miał 32 punkty, 10 zbiórek i 11 asyst, ale niektórzy kręcili nosem, przypominając sobie jego grę we wcześniejszych meczach finałowych. Skala ocen "Króla" jest w jego przypadku inna niż przykładana do giermków. On nie tylko musi wygrywać. On musi wygrywać w wielkim stylu.

Ale nawet krytycy Jamesa cmokali z zachwytu, patrząc na mecz nr 6. Zanim skrzydłowy Heat wrzucił piąty bieg, dominował Tim Duncan, który zdobył dla Spurs 30 punktów, miał 17 zbiórek i grał, jakby miał 24 lata, a nie 37. Także dzięki magicznym akcjom Tony'ego Parkera Spurs wypracowali sobie 13 punktów przewagi, którą Heat zniwelowali swoim klasycznym zrywem. Rywal traci wtedy głowę wobec świetnej defensywy, kontrataków i trójek dziurawiących kosz. Kto nie widział, nie uwierzy, ale Mike Miller trafił dla Heat z dystansu, choć chwilę wcześniej spadł mu but i na lewej nodze miał tylko skarpetkę.

Szóste spotkanie było najlepszym spotkaniem finału, który też aspiruje do miana najlepszego w dwóch ostatnich dekadach. Kilka migawek: w końcówce meczu nr 1 zagubiony - wydawałoby się - Parker wstał z klęczek i trafił najważniejszy rzut pod pachą Jamesa. W meczu nr 2 James poderwał Heat m.in. niesamowitym blokiem na Tiago Splitterze. W trzecim drugoplanowi strzelcy Danny Green i Gary Neal trafili 13 z 19 trójek, a Spurs obrońców tytułu rozgromili. W czwartym wygrał trener Heat Erik Spoelstra, który obniżył skład i zaskoczył rywali. W piątym zrewanżował mu się Gregg Popovich, zwiększając rolę Manu Ginóbilego, a argentyński weteran rozegrał znakomite spotkanie.

Pojedyncze zagrania i nagłe zwroty akcji są elementami szerszej narracji, w której Stare (Spurs, mistrzowie z lat 1999, 2003, 2005, 2007) ściera się z Nowym (trzeci kolejny finał Heat). Rywalizują nie tylko dwie świetne drużyny, ale też odmienne koncepcje na budowę wielkich klubów (od podstaw i cierpliwie w San Antonio, skupując gwiazdy w Miami).

Nasycenie znakomitą koszykówką i emocjami jest ogromne, a przecież najważniejszy, decydujący o mistrzostwie mecz dopiero przed nami.

- Jestem rozbity. Nie wiem, jak znajdziemy energię - powiedział jeszcze pod wpływem emocji Ginóbili. - Przygotowania do meczu? Wsiądziemy do autokaru, przyjedziemy pod halę, wysiądziemy na taką specjalną rampę, pójdziemy do szatni, wejdziemy na boisko, będziemy grać - Popovich najwyraźniej nie chciał rozmawiać z dziennikarzami.

Słowa Ginóbilego mogą sugerować, że morale w zespole Spurs podupadło, ale trudno wyobrazić sobie, by tak doświadczony i zorganizowany zespół stracił impet w najważniejszym momencie sezonu. W tegorocznym play-off Spurs mają bilans 4-0 w meczach po porażkach, a średnie rozmiary wygranej to 18,5 punktu.

Ale i Heat, którzy od kilku tygodni nie potrafią wygrać dwóch spotkań z rzędu, nie mogą się już zdekoncentrować. James, Bosh i Dwyane Wade trzy lata temu obiecali kibicom "nie jeden, nie trzy, nie cztery, nie sześć czy siedem" tytułów. Są w najlepszym i być może także ostatnim momencie, by zacząć realizować te zapowiedzi.

Zaskoczeń pewnie nie będzie, w finale sezonu chodzi raczej o realizację doskonale znanego, także rywalom, planu. Spurs będą polegać na Parkerze, który dyryguje atakiem, a zasłony wykorzystuje do wejść pod kosz lub do sprytnego rozpoczęcia serii podań zakończonych rzutem z czystej pozycji. Oraz na Duncanie pod koszem. Jak oni grają dobrze, więcej miejsca mają strzelcy.

Heat liczą na dynamiczne, zdecydowane ataki w pierwsze tempo Jamesa, zanim defensywa Spurs zdąży się zorganizować. - Zamiast czytać obronę, zastanawiać się, co szykują rywale, muszę atakować, być agresywny - powtarza od kilku meczów James. Raz mu się to udaje, innym razem zatrzymują go obrońcy Spurs. Wszechstronny skrzydłowy szuka wtedy kolegów na obwodzie, skąd Allen, Miller, a także Mario Chalmers mogą seriami trafiać za trzy.

I taki jest finał nad finałami. Zespoły i ich taktyka są jak Hydra. Odetniesz jedną głowę, zaraz wyrasta nowa, też groźna. Nie ma zawodników, których można zlekceważyć, nie ma strat, których nie można odrobić. Z wyjątkiem jednej - kto przegra mecz nr 7, ten nie będzie miał już szansy rewanżu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.