NBA. Marcin Gortat: Do NBA tylko z pierzyną

- Nie wiem, na co mógłbym wydać 330 tys. dol. w dwa tygodnie - mówi w rozmowie z magazynem Sport.pl Extra polski jedynak w NBA Marcin Gortat.

Ściągnij aplikację Sport.pl i śledź na żywo mecze NBA w swoim telefonie

Łukasz Cegliński: Jaka była twoja pierwsza myśl, kiedy dowiedziałeś się, że podpiszesz kontrakt na 34 mln dol.?

Marcin Gortat: Poczułem, co to naprawdę znaczy być w NBA, choć w skali ligi to była średnia suma kontraktu.

Mój agent przeczuwał, że może być taka umowa, i powtarzał mi po zakończeniu sezonu, bym nic sobie nie zrobił. Żadnej kontuzji, żadnego wypadku, żadnego stłuczenia. Kazał mi praktycznie przykuć się kajdankami do łóżka i nie wychodzić z domu. Stresowałem się, starałem się nic nie robić, by nie wpakować się w żadne kłopoty. Owszem, grałem, ale tylko na komputerze.

Jak wreszcie podpisałem już dokumenty, pomyślałem, że w końcu poczuję bogactwo, ale nie wypłacono mi kilkudziesięciu milionów od ręki, nie dostałem od razu fury pieniędzy.

Roczna gaża - 7 mln dol. - to też niezła fura...

- Tak, ale jej też nie dostałem do ręki. W NBA są dwie opcje wypłat. Pierwsza - podzielenie rocznej wartości umowy na 24 pensje wypłacane co dwa tygodnie przez cały rok. Druga to 12 czeków przez sześć miesięcy. Ja mam ten drugi system, dostaję pieniądze przez pół roku. Słyszałem, że gwiazdy mogą mieć wypłaconą roczną kwotę w dwóch ratach - podobno Shaquille O'Neal i Vince Carter dostawali po kilka, a może nawet 10 mln na początku i potem na końcu sezonu.

Dni wypłaty są zresztą ciekawe, bo zdarza się tak, że po treningach siadamy w szatni, gdzie czekają na nas koperty z potwierdzeniami przelewu. W Orlando była taka sytuacja, że debiutant zerknął na swój, gdzie było kilka tysięcy dolarów, potem otworzyłem ja, gdzie było 330 tys., a u Howarda było kilka razy więcej. Każdy z nas patrzył na czek kolegi obok i łapał się za głowę.

Co miałeś w walizce, kiedy w 2003 roku wyjeżdżałeś z Łodzi do Kolonii, do klubu Rhein Energie?

- Szczoteczkę do zębów i ulubioną grę komputerową "Diablo 2". Na trzecią lotniczą podróż w życiu wziąłem jeden plecak, bo wiedziałem, że w nowym klubie dostanę wszystkie rzeczy, których potrzebuje sportowiec. Dresy, koszulki, buty. A poza tym - co miałem wziąć? Swoich sprzętów nie miałem.

Minęły cztery lata, leciałeś z Kolonii do Orlando. Co wtedy zabrałeś?

- Trzy torby i dwa kartony. Bo miałem już z 10 gier. No i komputer stacjonarny, który kupiłem w Kolonii. Fakt, po czterech latach był już wrakiem, ale mimo to przewiozłem go do USA. Najdziwniejszą rzeczą, jaką wziąłem, była pościel. Tak dobrze się w niej wysypiałem, uwielbiałem ją. Kiedy w Orlando odbierali mnie z lotniska ludzie z klubu, to łapali się za głowę, patrząc na to, co ze sobą przywiozłem.

Ale ważniejsze było to, co miałem już w głowie. Z Polski do Niemiec wyjeżdżałem zielony pod każdym względem, do USA leciałem już jako totalnie inny człowiek - ułożony, zdyscyplinowany, z jasno wytyczonymi celami. Młodzieńcze marzenie, czyli dostanie się do NBA, było tuż-tuż.

Jak wyobrażałeś sobie życie zawodowego sportowca, kiedy wyjeżdżałeś z Polski?

- Wyjazd był tak ogromnym wydarzeniem, że uwagę pochłaniały moja nowa niemiecka drużyna i treningi. Pieniądze były na drugim planie. Ale pamiętam, że od zawsze, jeszcze jak mieszkałem w Łodzi, marzyłem o bmw M5. Miałem jego zdjęcia na ścianie, śniłem o nim, na ulicy zawsze je rozpoznawałem. I jak w Orlando dostałem pierwszą wypłatę, to poszedłem je kupić.

Ludzie z klubu łapali się za głowę, bo kosztowało mnie to 100 tys. dol., czyli czwartą część rocznego zarobku. Ale ja musiałem mieć ten samochód. Zegarki, diamenty, złote łańcuchy - to mnie nigdy nie interesowało, bo wyszedłem z innej kultury niż większość moich nowych amerykańskich kolegów.

W Kolonii pracowałem z serbskimi trenerami, którzy nauczyli mnie ciężkiej pracy, nabrałem też trochę niemieckiej dyscypliny. Ale bmw M5 musiałem mieć.

Na łódzkich Bałutach, gdzie się wychowywałeś, marzyło się o takich rzeczach?

- Najpierw marzyliśmy, by jak najszybciej dobiec na stadion Startu, potem ŁKS, a jeszcze później, by ŁKS wygrywał w derbach z Widzewem. Byliśmy młodymi sportowcami, kibicami. Ekscytowały nas nasze mecze. W życiu nie myśleliśmy, że ktoś z nas będzie zarabiał tak potężne pieniądze. Można powiedzieć, że wychowywałem się na ulicach albo przynajmniej oglądałem z bliska to, co się na nich dzieje. Koledzy, którym brakowało zacięcia do sportu, woleli pójść do klubu, napić się, wyskoczyć "na łowy", wpaść do dzielnicy obok, bić się z innymi kibicami. Mnie takie rzeczy nie interesowały, miałem swój sportowy cel, a na dodatek czuwał nade mną o pięć lat starszy brat. Widziałem wielu ludzi, którym się w życiu nie przelewało. To ułożyło mój charakter i sprawiło, że szanuję to, co mam, że nie myślę o trwonieniu pieniędzy. Staram się być rozsądnym biznesmenem, który zabezpiecza sobie przyszłość.

Masz kontakt z kolegami z Bałut?

- Całkiem spory, szczególnie z tymi z podstawówki. Jeden z kolegów pracuje w mojej fundacji, drugi pomaga nam dorywczo, np. podczas treningów dla dzieci. Ale miałem różnych kolegów - jeden rozbił się samochodem i zginął w wypadku, inny obraca się w złym towarzystwie, ktoś trafił do więzienia A klasowy prymus, który śmiał się ze mnie, że się nie uczę, teraz pracuje za 1,5 tys. zł w sklepie. A ja poświęciłem się w 100 proc. treningom i sportowi i jak widać, podążanie z głową na karku za swoim marzeniem też popłaca. Matury nie mam, ale chciałbym ją zrobić, a potem może pójść na studia. Zawsze coś jednak stoi na przeszkodzie ? latem to m.in. gra w reprezentacji.

Prowadzisz fundację, która zachęca polskie dzieci do gry w koszykówkę, dofinansowuje uczniów, wyposaża szkoły w sprzęt sportowy. Czujesz, że masz do spłacenia dług?

- Myślę, że każdy sportowiec, który robi większą karierę, czuje tę odpowiedzialność i wie, że nawet zwykłe jego słowo może coś zmienić. Zdaję sobie sprawę, że moje życie mogło się potoczyć inaczej, więc skoro mi się udało, to próbuję się odwdzięczyć tym, którzy nas wspierali, lub stworzyć takie mechanizmy, które pomogą dzieciakom w osiągnięciu marzeń. A czy spłacam długi zaciągnięte w młodości? Może nie byłem grzecznym chłopakiem. Kiedyś rozbiłem się na czyimś motorze, ścigaczu. Szkody musiał pokryć tata.

Jesteś Janem Kulczykiem polskiego sportu. Zarabiasz najwięcej.

- Ciężko na to pracowałem, koszykówce oddałem wszystko. A wielkie pieniądze? Jeśli trafiasz do najlepszej ligi świata i grasz na dobrym poziomie, to i pieniądze zarabiasz najlepsze. Fajnie jest być numerem 1, ale to nigdy nie był mój cel.

Najpierw chciałem zaistnieć, śmiałem się, jak ktoś mi w Polsce mówił, że mam zadatki na NBA. Przebijałem się ? do starszego rocznika, do pierwszej piątki seniorów, do Niemiec. Dopiero tam zrozumiałem, że NBA to cel realny. Ale moje cele ewoluują ? teraz marzę o tym, by kiedyś być uważanym za najlepszego polskiego gracza w historii. Przede mną jeszcze wiele do osiągnięcia na boisku. I poza nim też - za rok kończy mi się kontrakt i kto wie, może podpiszę jeszcze większy?

Kto stoi za twoim sukcesem?

- Michał Micielski, mój przyjaciel. Jest ze mną od początku gry w koszykówkę, zakolegowaliśmy się na moim pierwszym treningu, kiedy nie umiałem jeszcze zrobić dwutaktu. Przyjeżdżał do Niemiec, jest ze mną w USA. Ma łeb na karku, pcha mnie w dobrą stronę. Wymieniam go przed trenerami czy rodzicami, bo widzę, co w NBA robią z zawodnikami ich znajomi - namawiają na imprezy, odciągają od koszykówki, wyciągają pieniądze. Burzą rytm dnia.

A Michał pomaga mi realizować marzenia i cele - jak trzeba, to biega ze mną o 6 rano, podaje piłki, kiedy rzucam, lub załatwia mnóstwo codziennych spraw, które pomagają mi koncentrować się tylko na grze.

Twoja mama była siatkarką, tata pięściarzem. W czym ci pomogli?

- Dali wolną rękę i nie blokowali moich marzeń.

Po przyjeździe do Orlando lider drużyny Dwight Howard, gdy zorientował się, że masz tylko jeden garnitur, zaprosił cię do domu i powiedział, że możesz wybrać sobie, co chcesz, z jednej z jego ogromnych szaf. Co ty mógłbyś teraz zaproponować kolejnemu Gortatowi?

- Bardzo dużo. Przemek Karnowski, 20-letni środkowy, który gra w lidze uniwersyteckiej i też marzy o NBA, może liczyć na 110 proc. wsparcia, kiedy będzie potrzebował czegokolwiek - porady, treningu, wskazania kierunku. A debiutantom, których mamy w tej chwili w zespole, już pomagam, płacąc za nich np. rachunki w restauracjach, oddając wyjazdowe dniówki czy bony na buty Nike warte ponad tysiąc dolarów.

W NBA są dzienne diety?

- Tak, wynoszą chyba 112 dol. Jak jedziemy np. na trzydniowy wyjazd, to takie dniówki oddaję.

Ile masz tych garniturów?

- Dobra, ciuchy są jedyną rzeczą, na które regularnie wydaję większe pieniądze. W tym sezonie na podreperowanie garderoby wydałem około 20 tys. dol. Garniturów, takich, po które mogę w tej chwili zadzwonić, mam ze 20.

Twój największy zakup to dom w Orlando. Ile zapłaciłeś?

- 1,4 mln dol. Kupiłem go w dobrym momencie, kiedy w USA był krach i ceny nieruchomości spadały. Możliwe, że teraz sprzedałbym go za 2 mln.

To duży dom?

- 650 metrów.

To dużo czy mało?

- Widziałem większe, ale dla mnie jest duży. Dla naszej dwójki, bo poza sezonem mieszkamy tam tylko z moją dziewczyną, nawet bardzo. Ale są koszykarze, którzy mają posiadłości kilka razy większe, a mieszkają w nich sami. Mam w domu siłownię, basen i kino, ale takie domowe. Trochę się zmieniło. W Łodzi dorastałem w trzypokojowym mieszkaniu w bloku. Mama otrzymała je z klubu, gdy jeszcze grała w siatkówkę. Miałem swój pokój, a w nim plakaty na ścianach, zdjęcia wspomnianego bmw. Mama ciągle tam mieszka, a ja kupiłem od znajomego lokal w tym samym bloku, w klatce obok.

Ile masz samochodów?

- Trzy. Wspominane już bmw, mercedesa oraz landrovera. Ale tego ostatniego mało używam - jeździ nim Michał.

Trzy auta? W realiach NBA to chyba mało?

- Powiedziałbym, że mało w ogóle w standardach amerykańskich - szczególnie na Florydzie czy w Arizonie, gdzie żyję. Odległości są tak ogromne, że nikt nigdzie nie chodzi piechotą, wiele rodzin ma dwa lub trzy samochody. A zawodnicy NBA, ci rozsądni, którzy myślą o przyszłości, nie mają więcej niż dwa auta. Weteran Adonal Foyle, z którym grałem w Orlando, mądry człowiek, powtarzał mi zawsze: "Więcej nie potrzebuję, po co mi kolejny samochód?". Ja mam sportowe bmw, którym czasem lubię sobie po prostu pojeździć, a na mecze, kiedy muszę ubrać się w garnitur, wybieram się mercedesem. To model S65 AMG.

Podobno trochę podrasowałeś te samochody.

- W bmw włożyłem kilkadziesiąt tysięcy dolarów i wymieniłem wszystko, co było możliwe - koła, felgi, filtry, świece, wydechy, kolektory... I mnóstwo innych rzeczy dodałem. Auto ma obecnie 800 koni mechanicznych. A mercedesa ściągnąłem z Teksasu. Był dwukrotnie tuningowany. Zazwyczaj te modele mają po 600 koni, u mnie jest o 100 więcej.

Masz gdzie wykorzystywać moc tych samochodów? Przecież w USA są dość restrykcyjne ograniczenia.

- Niestety, tak. Innymi słowy - mogę się pochwalić głupotą. Zaraz jak kupiłem bmw w Orlando, jako młody chłopak, który pamiętał autobahny w Niemczech, pojechałem w wakacje autostradą do Miami i zamknąłem licznik. Nigdy już tego nie powtórzę, miałem strach w oczach. 305 km/godz. to przesada, teraz już wiem. Zresztą powoli z tego wyrastam i nawet myślę o sprzedaży tego bmw. To już dla mnie za głośny samochód, nie jestem już tym dzieciakiem, którego takie rzeczy rajcują. Myślę o kupnie bezpiecznego, wygodnego auta.

Nierozsądni koszykarze NBA...

- ...rywalizują ze sobą non stop właśnie na samochody, biżuterię itp. Najlepsze jest to, że często graczom wydaje się, że skoro ten, co siedzi w szatni obok niego, coś sobie kupił, zrobił to po to, aby być lepszym właśnie od niego. Taka spirala zakupów, przebitek naprawdę czasem się nakręca, i to widać.

Michael Beasley, z którym gram w Suns cztery miesiące, zmienił w tym czasie cztery auta. Ostatnio kupił mercedesa SLS AMG, który był wykorzystywany w filmie "Transformers 3". Zapłacił za niego bodaj 400 tys. dol. Widziałem też innych koszykarzy, którzy zmieniają auta jak skarpetki.

A biżuteria?

- No, zegarek z diamentami wielu uważa za konieczny. Ma je większość czarnoskórych zawodników. W Phoenix diamentowym królem jest Jermaine O'Neal, który w NBA gra już kilkanaście lat i dorobił się ogromnej fortuny. Choć akurat on kupuje je nie tylko po to, by się nimi obwieszać, ale traktuje je jako inwestycję. Z tego, co wiem, to Jermaine ma w diamentach około miliona dolarów. Tydzień temu zgubił kolczyki za 80 tys. dol. Ciśnienie w szatni przez dwa dni było ogromne, odbyło się powszechne szukanie, ale zguby nie znaleziono.

A jak ty - chłopak z Bałut, wychowany też przez Serbów w Niemczech - odnajdujesz się w takiej rywalizacji?

- Jeśli coś kupuję w większym wymiarze finansowym, to ubrania. Ale to jest część mojej pracy, bo w NBA mamy jasne wytyczne dotyczące strojów i musimy ubierać się w garnitury. Jako zawodnik reprezentuję nie tylko siebie, ale też drużynę, klub, organizację i jak przychodzę na mecz, pokazuję się przed kamerami, to chcę wyglądać dobrze. Z racji doświadczenia i stażu w zespole jestem jednym z liderów drużyny. Jeśli chodzi o ciuchy, to jestem jednym z tych, którzy wydają na nie najwięcej pieniędzy.

Ile osób dla ciebie pracuje?

- Nazywam tę grupę Marcin Gortat Enterprise i należy do niej 13 osób, choć nie lubię mówić, że ich zatrudniam. Cztery osoby pracują w fundacji, trzy-cztery kolejne odpowiadają za projekt Gortat TV oraz materiały na moją stronę internetową, Facebooka i inne komunikatory. Michał jest moim najbliższym asystentem, do tego dochodzą menedżer, agent. Trenerów zapewnia mi klub, a kucharzem jest moja dziewczyna Ania, która dba o moją dietę. Ona też kontroluje sporą część mojego życia.

Budżet też?

- Mamy coś takiego, mamy. Wiem, wydawałoby się dziwne, że koszykarz NBA, który zarabia miliony, coś takiego prowadzi, ale od starszych zawodników dowiedziałem się, że są specjalne programy z tabelkami do wypełniania, za pomocą których można kontrolować swoje wydatki. Robię to od dwóch lat i wiem, ile wydaję. To pomaga mi kontrolować bilans i mieć przed oczami wszystko, za co płacę. Absolutnie nie jestem w sytuacji, że żyję od wypłaty do wypłaty, jak pewnie ponad połowa zawodników NBA. Jestem przekonany, że są tacy, których wydatki przekraczają dochody. Ja tego nie rozumiem, bo nie wiem, na co mógłbym wydać 330 tys. dolarów w dwa tygodnie.

Antoine Walker zbankrutował, choć zarobił w trakcie kariery 110 mln dol... Podobno 70 proc. byłych futbolistów NFL i koszykarzy NBA bankrutuje w ciągu pięciu lat po zakończeniu kariery.

- I tak jest. Widziałem takie przypadki, mało tego, uważam, że jestem w stanie wskazać palcem tych graczy, których w przyszłości to spotka. Widać to po ich zachowaniu, stylu życia, kulturze. A ja jestem ustawiony do końca życia - nawet jeśli dzisiaj miałbym przestać grać w koszykówkę, to jestem w 100 proc. zabezpieczony.

W co inwestujesz?

- Wiem, że nie należy pakować wszystkiego w jedną dziedzinę, branżę, bo częściowe załamanie rynku może sprawić, że szybko wszystko stracisz. Ja inwestuję w sześć różnych gałęzi biznesu i przemysłu - mam nieruchomości, grunty, obligacje, bony wartościowe, lokaty, grupa ludzi obraca moimi pieniędzmi na Wall Street. Ale to są bezpieczne rzeczy - mam tyle pieniędzy, że nie muszę szukać szans na to, by się jeszcze wzbogacić. Dbam o to, by mieć zysk, ale niekoniecznie wysoki. Pomaga mi zapoznany biznesmen z Częstochowy, wyselekcjonowani ludzie w USA, którzy współpracują z innymi graczami NBA. Tacy, z którymi nawiązujesz kontakt wtedy, gdy ktoś - jakiś doświadczony gracz - cię poleci.

Gdybyś teraz miał wrócić na stałe do Polski, to ile walizek musiałbyś zapakować?

- Musiałbym wynająć mały statek, na który weszłyby ze dwa kontenery. Samochody, ciuchy, ze 200 par butów... Upominki od kibiców, które sobie bardzo cenię.

Co ci się w życiu jeszcze nie udało?

- [długa cisza] Założyć rodziny. Ale właśnie nad tym pracuję.

Najlepsza drużyna sezonu zasadniczego przegrywa, Spurs gorsi do GSW ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.