Liga Mistrzów. Hit nad przepaścią

Realem szarpie permanentny stan wyjątkowy, Manchester United posuwa się od zwycięstwa do zwycięstwa w błogim spokoju. W środę w Madrycie zderzą się w największym szlagierze 1/8 finału Ligi Mistrzów

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na smartfony

To istna futbolowa wojna światów. Najpotężniejszych obok Barcelony globalnych korporacji, których szatniami władają najbardziej charyzmatyczni i najsławniejsi - znów: obok odpoczywającego Pepa Guardioli - trenerzy.

Obu nie interesuje żaden wynik poniżej zdobycia trofeum. Obaj mają powody, by Champions League poświęcić się absolutnie, rozgrywki krajowe spychając na margines. Dla José Mourinho liga hiszpańska zmalała do drugorzędnej, bowiem Real pogubił już zbyt wiele punktów, by nadal wierzyć w obronę tytułu. Dla Aleksa Fergusona pojedyncze mecze ligi angielskiej straciły na znaczeniu, bowiem Manchester uciekł konkurentom na taką odległość, że trudno sobie wyobrazić, jak mógłby tytułu nie odzyskać.

Dlatego wyspiarze przystępują do starcia w pełnym komforcie - oni już sezon raczej na pewno będą mieli udany i w Madrycie powalczą, by upiększyć go do wspaniałego. Inaczej piłkarze Realu. Dla nich każda następna runda Ligi Mistrzów

będzie miała wymiar finału.

Jeśli uporają się z MU, o ocalenie sezonu zagrają w ćwierćfinale. A potem w półfinale. Aż ewentualnie dotrwają do właściwego decydującego starcia, 25 maja na Wembley.

Mourinho wpadł w tarapaty, jakich dotąd nie znał. W rozgrywkach krajowych wszędzie albo zdobywał mistrzostwo, albo zniżał się w najgorszym razie do wicemistrzostwa. Tymczasem dziś w lidze hiszpańskiej Real snuje się na trzecim miejscu, za lekceważonymi sąsiadami z Madrytu. Napadają na niego media, zamiast swoim zwyczajem uwieść szatnię, naraził się gwiazdorom - nazywanemu "Świętym" kapitanowi Ikerowi Casillasowi oraz wicekapitanowi Sergio Ramosowi. Jeśli nie wygra upragnionego dziesiątego Pucharu Europy, zostanie spektakularnie wylany. Poniesie najboleśniejszą klęskę w karierze.

A jeśli wygra, weźmie najcenniejsze trofeum z trzecim klubem. Podpisałby wyczyn bez precedensu. Z Madrytu odchodziłby Mourinho jako mocny kandydat na trenera wszech czasów.

W dwumeczu z Manchesterem to Real uchodzi za faworyta. Gdy nadchodzą wyzwania najwyższej rangi, drużyna ma się jednoczyć - wspólny cel zagłusza niesnaski. A jej czysto sportowa przewaga ma wynikać ze zrównoważenia i kompletności składu. "Czerwonym Diabłom" wytyka się przede wszystkim lukę w środku pola, pozbawionego i pancernego fundamentu, i elementu wizjonerstwa. Inaczej mówiąc, odpowiednika madryckiego duetu Sami Khedira - Xabi Alonso, ewentualnie swojej wersji Mesuta Özila. O defensywnego pomocnika Ferguson w ogóle bowiem przed sezonem nie zabiegał, natomiast importowanemu z Bundesligi Shinjiemu Kagawie brakuje natchnienia.

Zobacz wideo

Nawet kontuzja bramkarza nie spowodowała wyrwy na madryckich tyłach. Zdawało się, że zastąpienie go musi okazać się niemożliwe, że skoro Iker Casillas od lat nie wychodził nigdy spomiędzy słupków, to teraz każdy obrońca poczuje się jakby grał przed pustą bramką. Nie poczuł się - sprowadzony w trybie alarmowym Diego López interweniuje pewnie.

Przyznając atuty Realowi, pamiętajmy

o wielkim paradoksie Manchesteru.

Zwłaszcza Anglicy w relacjonowaniu jego zwycięskiego ligowego pochodu skupiają się nade wszystko na słabości rywali. Na systematycznym rozpadaniu się autorytetu trenera Roberto Manciniego u sąsiadów z City, wiecznym chaosie w Chelsea, postępującej marginalizacji Arsenalu. Nie słychać, by ktokolwiek w najnowszym fergusonowym dziele dostrzegł wielkość. Docenia się co najwyżej mentalną siłę ligowych liderów. Rozpiera ich niezgoda na porażkę, dzięki niej regularnie - z częstotliwością przynajmniej w dużym futbolu niepowtarzalną - wygrywają mecze, w których najpierw tracą gola.

Oczywiście trudno zakładać, że w Madrycie zobaczymy Manchester w wydaniu krajowym. Goście raczej nie wyjdą na boisko roztargnieni ("i tak prędko naprawimy ewentualną wpadkę"), być może oddadzą też piłkę rywalom, którzy swój żywioł znajdują, jak wiadomo, w piorunujących kontrnatarciach. Sprawne przechodzenie z obrony do ataku to od zawsze pojęcie kluczowe dla strategii Mourinho. Pozostaje tylko pytanie, czy piłkarzom Fergusona nie poplącze nóg - już na własnej połowie! - agresywny madrycki pressing.

Kiedy obaj wielcy trenerzy pierwszy raz zetknęli się ze sobą, świat pierwszy raz usłyszał o Mourinho, a Fergusonowi pewnie nie przyszło do głowy, że za kilka lat wśród jego następców będzie się wymieniać tamtego czupurnego Portugalczyka.

Trwała wiosna 2004 roku, FC Porto pruło po sensacyjny triumf w Lidze Mistrzów. Gdyby jednak w 1/8 finału sędzia Walentin Iwanow kardynalnie się na ich korzyść nie pomylił i nie anulował prawidłowego gola Paula Scholesa, to być może Manchester United grałby dalej. A gdyby grał dalej, to Mourinho nie wziąłby Pucharu Europy już na początku kariery. A gdyby nie wziął, Roman Abramowicz nie uznałby go za fachowca ponad wszystkich i nie zaciągnął natychmiast do Chelsea. A gdyby nie zaciągnął, Mourinho nie zostałby tak prędko dwukrotnym mistrzem Anglii. A gdyby nie został, być może Massimo Moratti nie oddałby mu Interu Mediolan. A gdyby nie oddał, Mourinho nie zdobyłby tak prędko swojego kolejnego Pucharu Europy.

Oto efekt motyla po piłkarsku. Tamten szczęśliwy epizod pomógł Mourinho błyskawicznie stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych szkoleniowców, który następnie potwierdzał doskonałe kompetencje w firmach finansujących mu luksusowe, liczone w dziesiątkach milionów euro transfery - w Chelsea, Interze, Realu. I zapracował na tłum wrogów oraz reputację cynika dążącego do sukcesu po trupach, bez względu na cenę. Zupełnie jak Ferguson.

Mourinho stoi nad przepaścią. Raz już był wylany z pracy (przez Abramowicza), ale dopiero dziś po raz pierwszy walczy, żeby nie zostać brutalnie wykopanym, lecz odejść z godnością, w glorii zwycięzcy.

To go drastycznie różni od dzisiejszego rywala. Ferguson może tylko abdykować.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.