Bundesliga. Kolos dyszy z wściekłości

Dyszy z wściekłości i frustracji. W trzech minionych edycjach Ligi Mistrzów dwukrotnie wtargnął do finału, odpychając wcześniej przeciwników klasy Manchesteru United i Realu Madryt, ale nie wygrał ani razu.

Nawet na własnym stadionie, kiedy urządzał dywanowe naloty na pole karne Chelsea (20-1 w rzutach rożnych), dwie minuty przed końcem prowadził, a potem jeszcze rywale rozpoczęli serię karnych rzutów od pudła. W Bundeslidze kolos też wlókł się ostatnio haniebnie daleko za liderem, bo na pozycji wicelidera, podobnie jak w Pucharze Niemiec, w którym przegrywał w finale. Bayern zmalał niepostrzeżenie do mistrza drugich miejsc. Poniżających drugich miejsc, wszak mówimy o firmie zasłaniającej swoją reputacją (a tym bardziej finansową potęgą) całą resztę krajowej stawki. Bayern w Bundeslidze to nie jest przypadek Godzilli buszującej między drapaczami chmurami, to jest Godzilla rozdeptująca domki jednorodzinne.

Przynajmniej teoretycznie, w zamiarach monachijskich szefów. Kiedy bowiem rywale z Dortmundu - odbudowujący się przy bardzo wstrzemięźliwych inwestycjach - ośmielili się kolosowi przeciwstawić, to zaczęli mu ubliżać raz za razem. Wygrali z faworytem pięć meczów rzędu, dwukrotnie wzięli mistrzostwo kraju, zdobyli puchar, wiosnę zwieńczyli pięcioma golami wbitymi do monachijskiej bramki, co nie zdarzyło im się od 1967 roku. Ba, w finale jakichkolwiek rozgrywek tyle ciosów Bayern nie przyjął nigdy, od nikogo! Bezsilność pobitych słyszeliśmy w agresywnych tyradach Uli Hoeneßa, który wymyślał Borussii od prowincjonalnej drużynki zdolnej co najwyżej do sporadycznego poudawania potentata na poziomie lokalnym, niezdolnej natomiast po męsku sprostać wyzwaniom międzynarodowym. Notorycznie policzkowanym Bawarczykom pozostała już tylko pusta retoryka, ich dumę urazić o tyle łatwo, że masowo zatrudniają ludzi związanych z klubem - wychowanków wśród piłkarzy i byłych piłkarzy we władzach. Oni czują, że w Bayernie być drugim to gruby dyshonor.

Latem monachijczycy przypomnieli o swojej mocy na rynku transferowym. Rzucili 70 mln euro - najwięcej w historii klubu (biorąc pod uwagę bilans zysków i strat), więcej niż główni konkurenci razem wzięci. Przeszło połowę włożyli w wyjęcie z Bilbao Javiego Martineza, ustanawiając niemiecki rekord wszech czasów tym bardziej zdumiewający, że w erze kryzysów porwali się nań przy okazji transferu gracza defensywnego; zatrudnili wspaniale utalentowanego Xherdana Shaqiriego, młodzieńca ze Szwajcarii, lecz barcelońskiego zarówno w gabarytach, jak i ruchach; tradycyjnie splądrowali krajowych rywali.

Rozjuszone szefostwo wysłało donośny i klarowny sygnał, piłkarze zareagowali właściwie. Wystartowali spektakularnie, z bezlitośnie uporczywym parciem na wrogie pola karne, jakby ich także niosła wściekła potrzeba zemsty za pasmo zniewag.

Na inaugurację wreszcie przywalili rozzuchwalonej Borussii - z uciszaniem jej nie zwlekali, już po 11 minutach mieli dwa gole; następnie stłukli na miazgę prowincjonalne Jahn Regensburg, w Pucharze Niemiec; w lidze wygrywali we wszystkich kolejkach, nawet w hicie w Gelsenkirchen nie pozwolili rywalom z Schalke wziąć głębszego oddechu; w Champions League rozprawili się z Valencią, tracąc bramkę dopiero w doliczonym czasie gry. Monachijczycy jak dotąd wyłącznie zwyciężają, zdobywają średnio trzy bramki w meczu, podają i uderzają celniej od wszystkich innych drużyn z pięciu czołowych lig europejskich, z piłką rozstają się rzadziej niż wszystkie poza Barceloną, ich pole karne z każdym tygodniem staje się bardziej nietykalne - niemal nie dopuszczają już przeciwników do strzałów. Z porównywalnym impetem ruszył jedynie Szachtar Donieck, ale jego komplet 12 zwycięstw obejmuje sporo zadań mniej wymagających, po niemieckich boiskach nadal biega więcej świetnych wyczynowców niż po ukraińskich. To Bayern stawia kroki tak ciężkie, że wstrząsy czuć na murawach w całej Europie.

Jego pozycja znacząco różni się od pozycji mocarstw z innych krajów, a z owej różnicy bierze się wymieszana z pogardą arogancja, z jaką odnosi się do rywali - nawet rywali zasługujących na respekt, nawet seryjnie dokuczających mu dortmundczyków. Niemal wszędzie wielcy toczą zaciekłą walkę z wielkimi adwersarzami - przeciw hegemonii Realu Madryt buntuje się Barcelona (albo odwrotnie), z Mediolanem bije się Turyn, Manchester ściga Liverpool, w Glasgow, Stambule, Bukareszcie i innych metropoliach potentaci znajdują ciemną stronę mocy w sąsiedztwie. Bawarczycy przywykli, że konkurencję mają pozorną.

Zdobyli 22 tytuły mistrzowskie, przy zaledwie dziewięciu norymberskiego wicelidera klasyfikacji medalowej wszech czasów. Gdybyśmy układali niemiecką jedenastkę wszech czasów, czerpalibyśmy niemal wyłącznie z zasobów Bayernu, począwszy od dystyngowanego Beckenbauera (zwanego "Cesarzem") i zupełnie niedystyngowanego obrońcę Kohlera, przez rozgrywającego Matthäusa, po snajperów Gerda Müllera, Karla-Heinza Rummenigge czy Uwe Seelera. Gwiazdorską rezerwę też obsadzilibyśmy po monachijsku, wszak wybierać między bramkarzami Maierem a Kahnem nie łatwiej niż między Bachem i Beethovenem, wszak obaj byli genialni, tylko nieco rozminęli się w czasie. Za korowodem gigantów przyszło wszechpanowanie biznesowe, to na Allianz Arenie - dla wielu najwspanialszym arcydziele stadionowej architektury - płacą dziś wszystkim najdroższym piłkarzom Bundesligi, zatrudniając wspomnianego Martineza (40 mln euro), Mario Gomeza (30 mln), Francka Ribery'ego (25 mln), Arjena Robbena (25 mln), Manuela Neuera (20 mln) i Luiza Gustavo (maksymalnie 20 mln). Jeszcze raz - oto przewaga, liczona w historycznej chwale i aktualnie realnej sile finansowej, jakiej nie ma nikt nigdzie w poważnej piłce, dlatego monachijczycy wzbudzają powszechną zazdrość - jak, nie przymierzając, w czasach PRL-u warszawska Legia, która werbowała piłkarzy zobowiązanych do odbycia służby wojskowej.

Wzbudzają zazdrość, czyli również niechęć, także z powodu chętnie demonstrowanej buty, podlanej ostentacyjnym obnoszeniem się arystokratycznym pochodzeniem. Wiele z wymienionych legend to osobistości, które odruchowo wywołują kontrowersje, szokując słowem niełagodzonym dyplomacją, a ich współcześni następcy bezceremonialnością im nie ustępują. W ogóle Bayern pasjami kolekcjonuje trudne przypadki, jakby budował na nich personalną strategię - na boisku trzyma wielkogębnych awanturników Robbena, Lahma czy Ribery'ego, między słupki wstawił znienawidzonego przez kibiców Neuera (bo dorastał w Schalke), piłkarzami rządził przed chwilą czołowy megaloman wśród trenerów van Gaal, teraz najęli Matthiasa Sammera, co wyglądało jak świadoma prowokacja. Nowy dyrektor sportowy - elokwentny, nienaganny profesjonalista, owładnięty obsesją wygrywania - pochodzi z NRD, ale jako piłkarz i trener związał się z Borussią Dortmund. Dostał misję zarażenia instynktem zwycięstwa całej szatni, już w pierwszym sparingu zszedł z trybun, by usiąść z drużyną na ławce i zamanifestować zamiar wywierania silnego wpływu na drużynę. On, chyba pierwszy człowiek bez przeszłości w Bayernie, który w klubowej hierarchii zaszedł tak wysoko!

Zjawiskowy, lecz nagminnie niesubordynowany Robben już wie, że jego fochy tolerowane już nie będą, a cały ów monachijski tłum musi grozić eksplozją. Albo wysadzającą w powietrze Bayern, albo jego przeciwników.

Na razie ofiarami padają ci ostatni. A wyniki lidera intrygują tym bardziej, że podkładają on pod rywali ledwie część uskładanej pirotechniki. Martinez ma za sobą dopiero wstępne kopnięcia, ze zdrowotnych kłopotów powoli otrząsają się Ribery z Robbenem, po nowych okolicach rozgląda się Shaqiri, wicekról strzelców ostatniej Ligi Mistrzów Mario Gomez na murawę jeszcze nie zajrzał, bo leczy kontuzjowaną kostkę. Rozsierdzony kolos już zmiata każdego, kto mu zawadza, ale nie naprężył jeszcze wszystkich muskułów.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.