Liga Mistrzów. Bayern - Chelsea, finał czasów kryzysu

Obsadę ma zdumiewającą. I dla gospodarzy z Monachium, i dla piłkarzy z Londynu jest ostatnią nadzieją na ocalenie sezonu. Porażka będzie katastrofą. Ostateczne starcie w Lidze Mistrzów w sobotę o 20.45. Relacja Z czuba i na żywo na Sport.pl.

Działka wodne, grad piłek itp. - gwiazdy futbolu testowały nowe buty adidas [WIDEO] ?

Zwieńczenie najważniejszych europejskich rozgrywek szlagierem El Clasico wydawało się nieuniknione, prognozowali je niemal wszyscy, od zaangażowanych emocjonalnie ekspertów po chłodno analizujących bukmacherów. Ale półfinały przebiegały sensacyjnie. Real Madryt został pobity przez Bayern po rzutach karnych, Barcelonę zatrzymała Chelsea.

Najradykalniejsi w opiniach powiedzą, iż tegoroczna edycja Champions League wyłoniła finalistów skandalicznie wątłych, może wręcz niegodnych meczu o Puchar Europy. I to nie tylko dlatego, że obaj się wykrwawili - zdyskwalifikowani za kartki są David Alaba, Holger Badstuber, Luiz Gustavo (Bayern) oraz John Terry, Branislav Ivanovic, Raul Meireles, Ramires (Chelsea).

Powątpiewać w ich klasę pomaga przede wszystkim chwiejna, znaczona bezlikiem wpadek forma oraz kiepskie wyniki w rozgrywkach krajowych. Londyńczycy skończyli ligę angielską na szóstym miejscu, więc mogą przelicytować wyczyn Liverpoolu, który w 2005 roku triumfował na kontynencie po zajęciu pozycji piątej w Premier League. Monachijczycy natomiast po raz drugi z rzędu oddali tytuł w Bundeslidze (co nie przytrafiło im się od połowy lat 90.), by następnie pozwolić się zrównać z murawą w finale Pucharu Niemiec. W obu przypadkach przećwiczyła ich Borussia Dortmund, której cała podstawowa jedenastka kosztowała mniej niż dowolny z najdroższych gwiazdorów Bayernu.

Te wszystkie niepowodzenia sprawiają, że dla każdego z finalistów porażka

byłaby trudna do zniesienia.

Monachijczycy w kolejnych w tym sezonie rozgrywkach utknęliby tuż przed samym szczytem, a właściciel londyńczyków Roman Abramowicz, opętany marzeniem o triumfie w LM, musiałby się pogodzić z sezonem (2012/2013), w którym jego drużyna w ogóle nie zostałaby do LM zaproszona. Czekałby ją czyściec Ligi Europejskiej. Dla potęg o wielkich aspiracjach opisane okoliczności oznaczają jedno - kryzys.

Chelsea pozostaje ostatnią z wielkich futbolowych firm początku XXI wieku bez najcenniejszego klubowego trofeum. Wszystkie superdrużyny - od Realu i Barcelony po Milan i Manchester Utd - już je wzięły, londyńczycy mieli go w najlepszym razie na wyciągnięcie nóg. W 2005 roku odpadli w półfinale po klinczu z Liverpoolem, który przyniósł ledwie jednego gola, w dodatku uznanego niesłusznie. W półfinale 2007 r. - po remisie w dwumeczu z Liverpoolem i serii jedenastek; w finale 2008 r. - po remisie z Manchesterem i pudle z rzutu karnego Johna Terry'ego, który się przed strzałem pośliznął; w półfinale 2009 r. - po dwóch remisach z Barcą, sędziowskich kontrowersjach i golu straconym w doliczonym czasie gry. Właściwie ani razu nie przegrali, a jednak za każdym razem przegrywali.

Finał Ligi Mistrzów na wielkim ekranie? Tylko w Multikinie! ?

Gdybyśmy sporządzili ranking najwybitniejszych aktywnych futbolistów, którzy nie zdobyli międzynarodowego trofeum klubowego, na jej szczycie stłoczyliby się bohaterowie Chelsea. Żadnego nie wzniósł John Terry, od sezonów należący do światowej czołówki środkowych obrońców, z finału wykluczony po szalonym wybryku w rewanżu z Barceloną (kopnął przeciwnika bez piłki). Nie wzniósł trofeum Frank Lampard, przez wiele sezonów sławiony jako wybitny pomocnik. Ani Didier Drogba, nienasycony snajper wagi superciężkiej. Ani Fernando Torres, przed wielomiesięczną zapaścią również snajper zabójczy. Jeszcze tylko jeden w Europie napastnik o porównywalnej reputacji - Zlatan Ibrahimović - też zwyciężał wyłącznie w rozgrywkach krajowych.

Wymienieni to giganci wybierani w plebiscytach FIFA oraz "France Football" na najlepszych graczy na planecie. A przecież można w drużynie wskazać jeszcze innych tęskniących za ponadlokalnymi triumfami - rzadziej spoglądających z billboardów, lecz niedoścignionych w wypełnianiu zadań boiskowych. Jak bramkarz Petr Czech, lewy obrońca Ashley Cole, niezmordowany przed kontuzją pomocnik Michael Essien. Tak wielu tak wielkich, którzy

wygrali tak niewiele,

znajdziemy jeszcze chyba tylko w Monachium. O ile w rezerwie Chelsea siedzi Paulo Ferreira, który zwyciężył w LM w barwach innej drużyny, a wspomniany Torres ozłocił się przynajmniej w reprezentacji Hiszpanii, to w szatni Bayernu nie znajdziecie nikogo, kto wygrałby międzynarodowo cokolwiek.

A wielu również trofeów już niemal dotykało. Zjawiskowi skrzydłowi Franck Ribery (Francja) i Arjen Robben (Holandia) ponosili porażki w finałach mundiali. Niemieckie gwiazdy Philipp Lahm, Bastian Schweinsteiger czy Gomez zakładali medale nie tylko na mistrzostwach świata, ale i na mistrzostwach Europy, ale nie złote. No i wszyscy wymienieni opuścili głowy po finale Champions League w 2010 roku...

Tak, to będzie finał drużyn, którym zagląda w oczy kryzys, ale też wspaniałych atletów, dla których Puchar Europy wciąż ma kształt niespełnionych marzeń. Zdeterminowanych tym bardziej, że nokautujące ciosy wielokrotnie kładły ich wtedy, gdy byli tuż przy celu. Finał powinien być wyładowany atrakcjami, bo dyskwalifikacje uziemiły głównie graczy defensywnych, a ci, którzy mogliby ich znakomicie zastąpić, zwłaszcza w Chelsea, wybiegną na boisko niedoleczeni.

Nawet londyńczycy, tworzący najbardziej posiniaczoną drużynę nowożytnej ery w Champions League, wreszcie mają prawo do optymizmu. Mogą zakładać, że najwyższą barierę już sforsowali, że skoro uporali się z Barceloną, to nie ma powodu obawiać się Bayernu. Paradoks polega na tym, że również monachijczycy - po powaleniu bijącego strzeleckie rekordy wszech czasów Realu - mogą sądzić, iż zanosi się dzisiaj na wieczór lżejszy niż te w półfinałach. Taki urok finałów sensacyjnych.

Jerzy Dudek: ? Stawiam na Bayern

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.