Trener Andrea Anastasi codziennie powtarzał dziennikarzom, że widzi w Europie jeden zespół nietykalny - Rosję. Siatkarzom albo tego nie mówił, albo mu nie uwierzyli.
Rywale zapamiętają mecz o brąz z perspektywy podłogi. Kiedy strzelali do nich Bartosz Kurek z Jakubem Jaroszem, szorowali po całym boisku, ale piłki w decydujących chwilach dopadali rzadko. I pod nawałnicą potężnych ciosów miękli w oczach.
Nasi znów sprawili sensację. Choć drużyna Anastasiego broniła złota - też sensacyjnego - zdobytego dwa lata temu przez drużynę Daniela Castellaniego, to medalowych wzlotów nikt jej nie wróżył. Fachowcy martwili się raczej, czy reprezentacja przygnębiona beznadziejnym występem na Memoriale Wagnera i pozbawiona tłumu czołowych graczy zdoła wypaść choćby przyzwoicie.
Dlatego awans do półfinału przyjęliśmy niemal z entuzjazmem. Entuzjazmem, który w sobotę musiał przygasnąć, bo okazało się, że Polscy weszli w zupełnie inny wymiar. Zderzyli się z przeciwnikami zbyt zaawansowanymi technicznie i taktycznie, by mogli choćby stawić im opór. Na ich zamykającą drogę do finału klęskę
Anastasi od początku turnieju przedstawiał siebie trochę jak iluzjonistę, który czaruje taktyką, by zamaskować całą prawdę o reprezentacji Polski - ukryć wady, których selekcjoner w swojej drużynie dostrzegał sporo, i wyeksponować atuty, co dotąd polegało głównie na zleceniu rozgrywającemu nadzwyczajnie intensywnej współpracy ze środkowymi oraz skupieniu na defensywie, czyli aktywnym bloku i wybloku.
Tyle że przed półfinałami biało-czerwoni ani razu nie stanęli naprzeciw rywali tak agresywnie serwujących i tak groźnych nad siatką jak Włosi. Te ME ułożyły się tak, że półfinały wreszcie - pod dwóch turniejach poprzednich, supersensacyjnych - obsadziły najpotężniejsze reprezentacje na kontynencie.
I Dragan Travica przyłożył Polakom asem już w pierwszej próbie. A potem nękali ich Cristian Savani i Michał Łasko.
Na znacznie szczelniejszą zaporę niż wcześniej trafili też nasi siatkarze w centrum siatki. Tam od początku turnieju królował 36-letni Luigi Mastrangelo, który wrócił do kadry po przerwie i natychmiast, jak mówią jego partnerzy, tchnął w nią dobrego ducha. Wielu środkowych sylwetkę ma raczej szczudłowatą, tymczasem Włoch to harmonijnie rozwinięty atleta, który manewruje pod siatką z wyjątkową gracją. Przed półfinałem zdecydowanie prowadził w klasyfikacji blokujących, w sobotę jeszcze swój imponujący bilans poprawił.
Piotra Nowakowskiego, jednego z bohaterów poprzednich gier, Mastrangelo zatrzymał - w pojedynkę! - już w pierwszej próbie. I nie był to ostatni raz. Włoch w ogóle wielokrotnie błysnął intuicją, gdy trzeba było reagować błyskawicznie, w dodatku improwizując. Był najlepszy na boisku. Polacy dotąd tego na turnieju nie przeżywali - tym razem wyraźnie ustępowali rywalom w bloku, w inauguracyjnym secie nie zdobyli dzięki niemu ani jednego punktu.
A ponieważ nie zdobyli, stracili swój kluczowy atut na czesko-austriackich ME. Kluczowy także dlatego, że znów rozczarowywał lider drużyny, który miał być jej głównym ogniowym. Bartosz Kurek w pierwszym secie zbijał ze skutecznością 25-procentową, a w drugim 20-procentową. Co zaskakiwało tym bardziej, że rywale wcale nie ostrzeliwali go serwisem - chętniej celowali w Michała Kubiaka.
Dotąd Polacy wygrywali m.in. dzięki przemyślanej taktyce, teraz Anastasi wpadł na Mauro Berruto - godnego siebie rywala, który mówi o swoim turniejowym życiu tak: "Żyję tutaj w tym rytmie, co premier Berlusconi, śpię po cztery godziny na dobę. Tyle że nie uprawiam bunga-bunga, a ślęczę przed komputerem." I pewnie także wskutek jego zarwanych nocy Włosi rozprawili się z biało-czerwonymi po raz trzeci w sezonie.
Wierzyliśmy, że jakimś cudem im się nie uda, bo Anastasi uparcie powtarza, że lubi wygrywać mecze najważniejsze. A poprzednio z rodakami przegrywał w komercyjnej Lidze Światowej oraz towarzysko, dopiero w Wiedniu przyszło wyzwanie rangi mistrzowskiej. Niestety, rywale słabości Polaków obnażyli. Jeśli nasi zbliżali się w punktacji do Włochów, to głównie wtedy, gdy ci sami wyrządzali sobie krzywdę.
Ale wciąż było o co walczyć i polscy siatkarze nie spasowali. W meczu o brąz wreszcie
Z radości skakali pod sufit. Radość polskich siatkarzy (ZDJĘCIA)
W inauguracyjnym secie toczył chwilami samotną walkę z rywalami, którzy długo wyglądali na wciąż przybitych sensacyjną sobotnią porażką z Serbią. Zdobył dziesięć punktów, jego drużyna objęła prowadzenie.
Wydawało się, że jego szaleństwa nie wystarczą, bo wsparcie długo dostawał mizerne. Jakub Jarosz, w sobotę zaskakująco regularny, tym razem wyglądał na zalęknionego jeszcze przed pierwszym zbiciem. Wyrzucał piłkę w aut, wstrzymywał rękę, psuł atak za atakiem. I nie przetrwał na boisku nawet kwadransa.
Wrócił odmieniony. Gdyby nie jego seryjny ostrzał w ataku i potężne serwisowe petardy, po przegranej drugiej partii Polacy by już by się nie podnieśli. W trzecim secie Jarosz, często oskarżany o mentalną wątłość uniemożliwiającą podołanie wielkim wyzwaniom, zaszokował rywali niespotykaną, 100-procentową skutecznością zbić i uzbierał aż 9 punktów!
Wtedy w ogóle zaczęły się dziać się rzeczy niezwykłe. Wysoki poziom u Rosjan trzymał tylko Maksim Michajłow, a przepychanki nad siatką wygrywał nawet Michał Kubiak, gracz kieszonkowy, mierzący przeciętne w siatkówce 191 cm.
I tak przeżyliśmy pierwszy w historii rok, w którym polscy siatkarze - w lipcu obwieszeni brązem Ligi Światowej - dwukrotnie wdrapali się na podium. Bartosz Kurek, którego talent eksplodował na poprzednich ME, nie został gwiazdą turnieju, ale w boju o medal zasługi miał ogromne. A Anastasi został pierwszym trenerem, który zdobył medal mistrzostw kontynentu z trzema różnymi reprezentacjami.
Teraz przed nim kolejna misja - zdobyć medal na ostatniej ważnej imprezie, z której w ostatnich latach Polacy go nie przyzwozili. Igrzysk olimpijskich.
Tak relacjonowaliśmy Z Czuba i na żywo - Polska pokonała Rosję! ?