Kubica zdał egzamin. To kto inny zawalił sprawę. Polak zrozumiał, że marnuje czas

To był ostatni wyścig Roberta Kubicy. Na pewno w tym i przyszłym roku, być może w ogóle. Słodki powrót do Formuły 1 zamienił się w gorzkie wyzwanie. Choć Polak zdał egzamin, to Williams kompletnie zawalił sprawę. A do sukcesu potrzebny jest pakiet: samochód plus kierowca.

Zawsze miałem wrażenie, że historia Roberta Kubicy w Formule 1 balansuje na granicy szczęścia i pecha. Co prawda Robert twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak pech, ale przecież zdarzają się sytuacje, w których można dostrzec bardziej i mniej przychylny splot wydarzeń. Debiut w Formule 1, gdy zastąpił Jaquesa Villeneuva w BMW Sauber, był oszałamiający. Skończyłby się nawet punktami, gdyby nie awaria gaśnicy i dyskwalifikacja Polaka za zbyt lekki samochód. Chwilę później powetował to sobie zdobyciem podium na torze Monza. Oczy całego świata zwróciłyby się na Kubicę, gdyby nie łzy Michaela Schumachera, ogłaszającego koniec kariery. Akurat na powyścigowej konferencji.

"Williams zepsuł nawet swój największy atut. Kubica mógł jedynie załamać ręce". Zobacz najnowszy odcinek magazynu "F1 Sport":

Zobacz wideo

Zwycięstwo, z którego nie mógł się cieszyć

Zwycięstwo w Montrealu w 2008 roku smakowało jak wygrana Małysza w Turnieju Czterch Skoczni. Polak objął wtedy nawet prowadzenie w klasyfikacji generalnej kierowców i miał realną szansę na walkę o mistrzowski tytuł, gdyby nie decyzja BMW Sauber o wstrzymaniu rozwoju samochodu. Uznali, że muszą się skupić na następnym sezonie i szanse na tytuł zostały pogrzebane.

Kontrakt z Ferrari, który nie wszedł w życie

- Każdy kierowca marzy o dwóch rzeczach. Mistrzowskim tytule i jeździe dla Ferrari - mówił w podcaście Beyond the grid. W tym samym, w którym przyznał, że miał podpisaną umowę z Ferrari na 2012 rok. Plany pokrzyżował koszmarny wypadek w Ronde di Andorra, rajdzie, który podobnie jak inne, miał sprawić, że Polak stanie się lepszym kierowcą. I znowu szczęście i pech przeciągały ze sobą linę. Trzeba mieć ogromnego pecha, żeby w długim rajdzie trafić akurat na fragment źle zainstalowanej barierki, która przebije samochód i pokiereszuje ciało kierowcy. I całą furę szczęścia, by ujść z tego z życiem. Przez kolejnych 6 lat Robert Kubica krok za krokiem odhaczał kolejne cele na liście. Uczył się życia na nowo, a jego mózg przystosowywał do innej rzeczywistości. Prawie 20 operacji, tysiące godzin rehabilitacji i ciągła walka o to, żeby wracać do formy. Tyle, że bez stawiania nieosiągalnych celów.

Bolesny powrót i wiatr w oczy

Małymi krokami, niewiarygodnym uporem i zdolnością przystosowania się do nowego życia, Polak wydreptał sobie ścieżkę powrotu do motorsportu. Już w pierwszym sezonie startów został mistrzem WRC2. W dyscyplinie, która ma tyle wspólnego z Formułą 1, ile badminton z tenisem. Uczył się rajdów w bardzo bolesny sposób, wyznaczając limity trudne do osiągnięcia dla kogokolwiek. Często rozbijał samochody, ale uważał, że tylko jadąc na limicie jest w stanie zbliżyć się do tych, którzy poświęcili rajdom całe życie. A tylko to go interesowało. Był liderem Rajdu Monte Carlo, wygrał też odcinki specjalne na wszystkich nawierzchniach: asfalcie, szutrze i śniegu. I to w prywatnym zespole. Gdy wydawało się, że może powalczyć o miejsce w lepszej ekipie, z rywalizacji wycofał się najlepszy zespół - Volkswagen. Trzech czołowych kierowców zostało bez pracy, w tym mistrz świata Sebastian Ogier. Było jasne, że dla Polaka zabraknie miejsca.

Najpiękniejszy dzień w życiu

Postanowił wrócić do ścigania na torze, a ukłon w jego stronę zrobiło Renault. - To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu - mówił Kubica o powrocie do kokpitu bolidu F1. Nie wiedział, czego się spodziewać, tymczasem okazało się, że talent pozostał, a ciało choć nie działa już tak samo, zdołało się przystosować. Wciąż potrafił być szybki i precyzyjny, poruszając wyobraźnię świata i dzieląc go na wierzących w jego powrót i nie.

Po testach w Williamsie w Abu Zhabi cały zespół bił mu brawo. Widziałem to z bliska i pamiętam, jakie emocje towarzyszyły wszystkim dookoła. Wydawało się, że kontrakt na 2018 jest właściwie podpisany. I tak pewnie by się stało, gdyby nie determinacja Rosjan, którzy od czasu organizowania GP Rosji zawsze mają w stawce swojego kierowcę. Akurat wtedy nie mieli, więc byli wyjątkowo zdeterminowani. Sergiej Sirotkin nieźle spisał się na torze, a rosyjscy oligarchowie poparli jego talent odpowiednim czekiem. Kubica musiał zadowolić się rolą kierowcy rezerwowego. Pech, czy nie, każdy musi ocenić sam.

Wielki dylemat powrotu Kubicy

Rok później nie było już wątpliwości, a wsparcie Orlenu postawiło kropkę nad „i”. Pozostawał dylemat samego kierowcy - spróbować sił w najgorszym zespole w stawce, czy związać etatem rozwojego kierowcy z Ferrari. - Gdybym po latach stanął przed lustrem i stwierdził, że miałem szansę powrotu na pola startowe, ale z niej zrezygnowałem, pewnie trudno byłoby mi to było zrozumieć - wyjaśniał w wywiadach. Podjął więc rękawicę, skazując się na najtrudniejszy sezon w karierze. - To nawet trudno było nazwać jazdą w Formule 1 - opowiadał w wywiadzie dla Eleven Sports na koniec sezonu.

Nikomu nie muszę nic udowodniać

Nie chce mówić konkretnie co było nie tak. Twierdzi, że ci którzy chcieli to zobaczyć - zobaczyli. A poza tym nie musi się z niczego tłumaczyć, bo najważniejsze jest to co sam zdołał sobie udowodnić. - Wychodzisz z bolidu i najpierw to czujesz, a potem analizujesz. Były kwalifikacje, gdy wychodziłem z bolidu, byłem pół sekundy za przedostatnim kierowcą i powiedziałem znajomemu, że w złotych czasach BMW taka jazda dałaby pierwszy rząd, a w Renault pierwsze trzy rzędy. A ja startowałem ostatni, z pół sekundy straty do przedostatniego. - wyjaśniał w Przeglądzie Sportowym.

Plusy i minusy sezonu 2019

Kwalifikacyjne pojedynki z Georgem Russellem przegrał do 0. Na pewno Anglik jest świetnym i utalentowanym zawodnikiem. Nie przez przypadek zdobył mistrzostwo F2, rywalizując z Lando Norrisem i Alexem Albonem, innymi debiutantami w Formule 1. Być może Polak miewał kłopoty z dogrzaniem wyjątkowo wrażliwych w tym sezonie opon. Nie wiadomo tylko czy wynikało to z samych umiejętności, czy z gorszego sprzętu, jakim dysponował. Na pewno wiele razy jego samochód różnił się od tego, którym ścigał się George Russell. Pod koniec sezonu Williams przestał się z tym kryć. Także z tym, że nie ma wystarczająco dużo część, by rywalizować z innymi (dlatego wycofano Polaka z wyścigu w Rosji). Sytuacja ekipy była bardzo trudna przez cały rok. Spóźnieni z samochodem na przedsezonowe testy, spóźnieni z produkcją bolidu zapasowego (pojawił się dopiero na czwarty weekend sezonu, w Baku), spóźnieni z poprawkami, bez światełka w tunelu na poprawę. Przez cały sezon Williams nie walczył z nikim o nic. Ani razu nie awansowali do drugiej części kwalifikacji. Zdobyli tylko 1 punkt, dzięki dobrej jeździe Roberta Kubicy w szalonym GP Niemiec. Ale i to by się nie udało, gdyby nie dyskwalifikacja dwóch samochodów Alfa Romeo.

Williams skorzystał z 10 procent rad Kubicy

Mimo wszystko Kubica twierdzi, że w 80 procentach jest zadowolony ze swojej jazdy. Był jednym z trzech najskuteczniejszych kierowców w walce na starcie. Popełniał niewiele błędów. Udowodnił, że nie ma problemu ani z ciasnymi nawrotami, ani walką koło w koło, ani jazdą w deszczu. W trakcie całego sezonu trzy razy rozbił samochód (w Azerbejdżanie, Japonii i Brazylii). - Jeden raz był z mojej winy - mówił po GP Brazylii. Szokująca jest inna wypowiedź dotycząca decyzji zespołu - Tylko w 10 procentach skorzystali z moich rad związanych z poprawą samochodu - wypalił w Abu Zabi. A przecież to właśnie doświadczenie Kubicy i jego inżynieryjny zmysł miały pomóc Williamsowi wygrzebać się z dołka. Kolejny sezon w tej ekipie byłby zmarnowany i Polak nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Wolał zrezygnować, niż kolejny sezon męczyć się i frustrować w zespole, który zmierza donikąd. Wracając do Formuły 1 dokonał rzeczy, wydawało się niemożliwej. Pech polega na tym, że trafił do najgorszej ekipy w Formule 1 od lat. I nigdy tak naprawdę nie dostał szansy wykazania się na torze. Z całą pewnością nie jest już tym samym kierowcą co 10 lat temu. Paradoks sytuacji polega na tym, że nikt nie jest w stanie ocenić na co tak naprawdę go stać. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie miał jeszcze szansę, żeby to pokazać. Wszystko zależy od tego, czy w przyszłym roku mocniej za linę pociągnie szczęście, czy pech.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.