Wspanialszego weekendu F1 w tym sezonie Lewis Hamilton jeszcze nie miał. Co prawda wygrał już raz - w Kanadzie niemal dwa miesiące temu - ale wtedy za McLarenem nie ciągnęła się opinia zespołu, który zawodzi i jest najsłabszy w rywalizacji z Ferrari czy Red Bullem. Utarcie nosa krytykującym w tak spektakularny sposób musi smakować lepiej.
Spektakularny, bo Hamilton nie miał sobie równych. Wykręcał najlepsze czasy na dwóch z trzech treningów, wygrał kwalifikacje, w wyścigu o Grand Prix Węgier prowadził od startu do mety. Naciskany najpierw przez Grosjeana (drugi w kwalifikacjach) a potem Raikkonenna kontrolował sytuację i nie pozwolił sobie na błędy.
Wygrał i wraca do gry o mistrzostwo świata. Jest w klasyfikacji generalnej drugi za Fernando Alonso (w niedzielę Hiszpan z Ferrari dojechał piąty).
Węgry zapamięta też szef Lotusa Eric Boullier. Jego dwaj kierowcy stanęli na podium i choć Raikkonenowi znów nie udało się wygrać - były mistrz świata czeka na zwycięstwo od powrotu do F1 po dwóch latach przerwy - to Fin był autorem najistotniejszego awansu - z piątego miejsca na starcie na drugie w wyścigu. To wydarł koledze z zespołu po wyjeździe z pit-stopu, kiedy ich bolidy zetknęły się i poleciały iskry.
Teraz w F1 wakacje, bolidy wrócą na tor w Belgii pod koniec sierpnia.